czwartek, 15 grudnia 2011

"wiedźma.com.pl"

autorka: Ewa Białołęcka
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2008
liczba stron: 357

IMIĘ I NAZWISKO: Krystyna Szyft (lub po prostu Reszka)
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: wieś o nieortograficznej nazwie Czcinka, gdzie nawet diabeł nie zagląda, bo się boi starej wiedźmy
STAN CYWILNY: samotna matka
SPECJALNOŚĆ: kontakty i konszachty z duchami
AKTUALNY ZAWÓD: nowo objęte stanowisko specjalisty d.s. czarów (w skrócie- W.I.E.D.Ź.M.A.); zakres obowiązków: rzucanie, względnie zdejmowanie (ale z tym gorzej idzie) uroków, wykopywanie trupów, rozwiązywanie zagadek kryminalnych i takie tam drobnostki…
POPRZEDNIE STANOWISKO: redaktor w wydawnictwie… od czasu do czasu
HOBBY: surfowanie po internecie, picie kawy i palenie papierosów
DODATKOWE KWALIFIKACJE: cięty język, humor i bystry umysł

Reszka jest około trzydziestokilkuletnią, samotną matką mieszkającą kątem u rodziców. Jej sytuację finansową można określić jako marną, a i to byłby komplement. Niespodziewanie, w spadku po stryjecznej ciotce, otrzymuje domek na wsi. Dziwny wydaje się tylko fakt, że nawet dobry wujek Google nie ma zielonego pojęcia gdzie leży rzeczona Czcinka. Na szczęście stara i już jakby nieżywa ciotka czuwa i Reszce udaje się odnaleźć swój spadek. Czcinka jak na wioskę, która nawet nie figuruje na wojskowych mapach, wydaje się Krysi wyjątkowo ludna. Pozostaje tylko pytanie, jak dużą część tej ludności widzi tylko ona? Okazuje się bowiem, że stara Szyftowa, wcale nie była spokojną, starszą panią, a cała wieś drży na samo jej wspomnienie i nabiera wody w usta. Sprawy wcale nie ułatwiają regularne rozmowy z samą ciotką Katarzyną, gdyż co prawda umarła, ale czasem wpada w odwiedziny. I wyraźnie coś knuje. A Reszka jak to Reszka, nie da sobie w kaszę dmuchać jakiemuś duchowi. Phi!
Reszka- główna bohaterka i narratorka to typowa babka z jajami. Na co dzień nie rozstaje się z ukochanymi glanami, skórzaną kurtką i papierosem, a tym bardziej ze swoim złośliwym, sarkastycznym humorem i ciętym językiem. Jako redaktor, na pewno zna takie pojęcia jak romantyzm, kobieca delikatność czy nieśmiałość, ale wyłącznie ze słownika, gdyż te cechy są obce jej naturze. Jest twarda, wredna, inteligentna i zawsze, ale to zawsze stawia na swoim. A jak już połączyć kobietę niezależną z talentem do czarów to chowajcie się wioskowi zakapiorzy i umarli-nie-do-końca-umarli. Nie mogę powiedzieć, że Reszka jest moją bohaterką idealną, czasem denerwował mnie jej sposób bycia, czy traktowania innych, a jako matka wyjątkowo mało myśli i uczuć poświęcała swojemu synowi. Jako narratorka natomiast jest świetna, gdyż nie można się z nią nudzić.
To co już na pierwszy rzut oka wyziera spod okładki, a momentami nawet wypływa strumieniami to humor. Przy tej książce po prostu nie ma miejsca na inne reakcje jak radość i śmiech, bo Reszka jest jak jednoosobowy kabaret. Nawet sytuacje teoretycznie mało radosne, jak wizyta złodzieja, odkopywanie ludzkich kości czy śmierć kliniczna przedstawia w sposób zabawny i sarkastyczny. Komicznie opisała realia polskiej, najbardziej zabitej dechami wsi jaka istnieje i mentalność jej mieszkańców, a także trudności w przystosowaniu się do jej trudnych warunków przez urodzonego mieszczucha.
W tej książce jest wszystko to, co powinna zawierać dobra lektura na uprzyjemnienie wieczoru: humor, zagadka, magia, nawet wątek romantyczny, choć mało rozbudowany ale jest. Książkę czyta się lekko i szybko, jest napisana językiem prostym i przyjemnym, ale jednocześnie widać, że autorka lubi się nim bawić. Spotkamy tutaj zarówno rzadko używane w dzisiejszych czasach słowa, jak i przeróżne zabawne neologizmy stworzone na potrzeby sytuacji. Niektóre porównania zasługują, aby wpisać je do notesu i śmiać się kiedy tylko dusza zapragnie.
Jeśli szukacie książki na poprawienie humoru, od której ciężko się oderwać, choćby się mocno chciało, której akcja pędzi od pierwszej do ostatniej literki to z czystym sumieniem polecam „wiedźmę…” Uśmiejecie się :)

piątek, 9 grudnia 2011

"W pierścieniu ognia"

autorka: Suzanne Collins
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Media Rodzina
rok wydania: 2009
liczba stron: 359

„W pierścieniu ognia” to druga po „Igrzyskach śmierci” część cyklu robiącego furorę na całym świecie. Nie będę ukrywać, że podchodziłam do niego jak pies do jeża, gdyż duża ilość „ochów i achów” na okładkach książek zazwyczaj powoduje u mnie efekt odwrotny do zamierzonego. Skusiłam się jednak i nie żałuję.
Katniss wyciągając trujące jagody uratowała siebie i Peetę podczas Głodowych Igrzysk, ale tym samym złamała reguły gry. Ludzie żyjący w dystryktach, uciskani przez władze,  odczytują ten czyn jako oznakę buntu. Prezydent Snow jest niezadowolony i nie stara się tego ukryć przed dziewczyną. W kraju gdzie najmniejsze przewinienie karane jest co najmniej publiczną chłostą, bunt to zwykłe samobójstwo. Katniss, jej rodzinie i przyjaciołom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale żeby tego było mało, dochodzi jeszcze najtrudniejszy wybór jej życia: kogo ma pokochać? Tajemniczego i przystojnego Gale’a? Czy szczerego i oddanego Peetę?
Ogólnie rzecz biorąc można powiedzieć, że fabuła „Igrzysk śmierci” opierała się głównie na akcji i walce o przetrwanie, w drugiej części natomiast dochodzą jeszcze elementy polityczne i emocjonalne. I o ile aspekt społeczno-polityczny wzbogaca książkę i jest interesujący, o tyle dylematy sercowe głównej bohaterki i narratorki już niekoniecznie. Sam fakt, że przez całą książkę nie może się zdecydować, którego chłopaka ma wybrać (i nawet kiedy zdaje się podjęła już decyzję, a postępuje wbrew niej) jest irytujący. Pierwszoosobowa narracja jeszcze pogarsza sytuację i Katniss z bystrej, silnej i odważnej dziewczyny (którą w gruncie rzeczy jest) w moich oczach zmienia się w marudną i niezdecydowaną nastolatkę. Dobrze, że zachowuje cięty język i zgryźliwy humor.
W „W pierścieniu ognia” znajdziemy więcej informacji o Kapitolu, Dystryktach oraz ich historii. Spotkamy nowych bohaterów, lepiej poznamy część starych, o innych nadal będziemy wiedzieli tyle co nic. Książkę czyta się jednym tchem, gdyż w pierwszej połowie ‘dzieje się szybko’, a w drugiej ‘dzieje się dużo’, przy czym tak jak w „Igrzyskach śmierci” język jest bardzo przystępny.

Chcąc podsumować drugi tom cyklu można powiedzieć, że jest on i lepszy i gorszy od poprzedniego. Lepszy, gdyż fabuła jest bardziej rozwinięta, pojawiają się nowe pomysły i nowe wątki obok tych już znanych oraz dobrze wróżące dla ostatniego tomu zakończenie. Gorszy ze względu na stan emocjonalny Katniss. Mimo wszystko nie mogę się doczekać trzeciej części serii, która czeka tylko na święta :)

wtorek, 22 listopada 2011

"Wirus"

autorzy: Guillermo del Toro, Chuck Hogan
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2010
liczba stron: 500

Chyba nikogo już nie dziwi sytuacja, kiedy w księgarniach, obok setek podobnych, pojawia się kolejna książka o wampirach. Bo to jest teraz modne i w dodatku jest gwarancją zysku/sukcesu (niepotrzebne skreślić). Mimo to, w natłoku wampirzych nowości ciężko jest dziś znaleźć książkę, w której te istoty byłyby postaciami negatywnymi, do czego- wydaje mi się- w ogóle zostały stworzone. Na pewno istnieje jakieś skomplikowane, psychologiczne wyjaśnienie tego zjawiska i chętnie je kiedyś poznam, gdyż sama jestem fanką wampirów w literaturze. Między innymi dlatego właśnie sięgnęłam po pozycję o wdzięcznym tytule „Wirus”. Już z okładki możemy się dowiedzieć, że będzie to „mrożąca krew w żyłach powieść o walce między ludźmi a wampirami”. No cóż, może nie jest to zbyt odkrywczy i szczegółowy opis, ale po przeczytaniu mogę stwierdzić, że nawet trafny, bo prócz walki z wampirami to właściwie niewiele więcej można powiedzieć o fabule książki.

Pewnego wrześniowego wieczoru na lotnisku JFK w Nowym Yorku ląduje najwyższej klasy samolot pasażerski z ponad dwustu osobami na pokładzie. Wszystko wydaje się być w porządku do czasu, kiedy zauważono, że nie wysiadł żaden pasażer, drzwi nie zostały otwarte, a sam samolot sprawia wrażenie… martwego. Terroryści? Wyciek gazu? Broń biologiczna? Chciałoby się powiedzieć: oby… Ale to coś znacznie gorszego. Coś, co chce zgładzić ludzkość i tylko dwoje ludzi ma o tym jakieś pojęcie.
To co rzuca się w oczy od pierwszych stron to sama konstrukcja powieści przypominająca prawie gotowy scenariusz do filmu. Ujęcie pierwsze: fragment rozmowy w kokpicie (na czarnym ekranie lecą napisy początkowe), cięcie. Ujęcie drugie: pracownicy w wieży kontroli lotów zauważają, że samolot stoi w niewłaściwym miejscu (tu już napisy przechodzą w główne role), cięcie. Ujęcie trzecie: zbliżenie martwego samolotu, podjeżdża pracownica lotniska, która od razu czuje, że tam jest coś złego (muzyka pełna napięcia i w kulminacyjnym momencie wyskakuje tytuł), cięcie. I tak dalej… Cała książka składa się z krótkich scen opisujących wydarzenia w różnych częściach miasta, niektóre nie wnoszą nic do fabuły oprócz tego, że po prostu są. „Wirus” liczy sobie dokładnie 500 stron, a wydarzenia w nim opisane rozgrywają się w czasie czterech dni, trzeba więc było te strony czymś zapełnić. Nawet zakończenie jest tak rozwlekłe, że przestaje trzymać w napięciu gdzieś w połowie.
Książka sprawia przez to wrażenie, że została napisana na siłę. Ktoś wpadł na pomysł napisania utworu o walce ludzi z wampirami, obmyślił legendę i medyczne aspekty wampiryzmu (wcale niegłupie, chociaż zauważyłam kilka nieścisłości), a reszta to już tylko wysysanie krwi i nawalanka. Z czasem zaczyna męczyć czytanie wciąż o tym samym tylko w innym miejscu i z udziałem innego wampira. Pomijam już takie cuda jak srebro przecinające stal, czy zadziwiający zwyczaj niezamykania drzwi na klucz, gdy w mieście grasują przerażający krwiopijcy.

Mimo, że w ogólnym rozrachunku jestem raczej negatywnie nastawiona do tej książki, to kilka rzeczy mi się w niej podobało. Po pierwsze możemy w niej znaleźć dużo interesujących informacji i ciekawostek, np. z przebiegu sekcji zwłok, ustalania czasu i przyczyny zgonu, procedur pobierania próbek, czy chociażby zwyczajów szczurów. Po drugie język powieści jest prosty i lekki, a tekst łatwy w odbiorze, przez co czyta się szybko. I po trzecie- niezbędny w tego typu utworach element grozy i napięcia. Przyznam się, że gdy zdarzało mi się czytać „Wirusa” w nocy, gdy byłam sama w domu to faktycznie momentami odczuwałam coś, co z pewną dozą tolerancji można nazwać cykorem ;)

„Wirus” to pierwsza część trylogii zatem zakończenie pozostawia niedosyt i przygotowuje grunt pod kontynuację. Mnie osobiście do niej nie ciągnie, ale fani horrorów może się ucieszą. Ja do wielbicieli horrorów nie należę, zarówno książkowych jak i filmowych. Niewiele ich w życiu przeczytałam, kilka obejrzałam i mam nieodparte wrażenie, że „Wirus” lepiej by wypadł na ekranach kin niż w formie powieści.

piątek, 4 listopada 2011

Opowieści rodu Otori

Po słowiczej podłodze. Tom I
autorka: Lian Hearn
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2003 (I), 2004 (II), 2005 (III)
liczba stron: 368 (I), 367 (II), 420 (III)

Od jakiegoś czasu patrzyłam w kierunku Opowieści rodu Otori- kultura Dalekiego Wschodu niezmiennie mnie fascynuje od lat. Kiedy przyszedł moment, w którym przeniosłam się do świata Trzech Krain- świata wymyślonego na wzór średniowiecznej Japonii- pochłonął mnie bez reszty.
Saga rodu Otori to historia Takeo i Kaede. Oboje bardzo młodzi, niewinni i nieprzygotowani na to co szykuje im los. Takeo pochodzi z małej, biednej wioski, która pewnego dnia zostaje doszczętnie zniszczona, a wszyscy jej mieszkańcy wymordowani. Sam Takeo zostaje uratowany przez pana Otori Shigeru i od tej pory wychowywany na jego syna i spadkobiercę. Chłopiec, który dopiero wkracza w wiek męski musi się wiele nauczyć poczynając od ukrywania swojej wiary, w której został wychowany, po władanie mieczem i prowadzenie wojen. Wkrótce na jaw wychodzą niesamowite zdolności Takeo, które będą dla niego zarówno darem jak i przekleństwem.
Na posłaniu z trawy. Tom II
Shirakawa Kaede jest spadkobierczynią rodu Shiarakwa, zakładniczką na zamku Noguchi, niezwykle piękną i inteligentną. Przywódcy klanów pragną wydać ją za mąż, aby umocnić swoją władzę, toteż Kaede nie ma wpływu na swój los. Tenże los jednak doprowadza do jej spotkania z Takeo i wtedy dopiero cała opowieść tak naprawdę się zaczyna. Opowieść o miłości, zemście, przeznaczeniu, odwadze i walce.
Takeo i Kaede przyszło żyć w czasach wojen klanowych, podziałów klasowych, walk o władzę i honor, w których o życiu lub śmierci decydowali władcy, gdzie znaczenie ludzkiego istnienia zależało od pozycji społecznej. Oboje odegrają dużą rolę w przyszłości Trzech Krain, wymagającą od nich cierpienia, poświęcenia i trudnych decyzji.
Świat, który stworzyła Lian Hearn jest okrutny, ale jakże urzekający, baśniowy. To świat, w którym ponad wszystko ceni się honor, odwagę i postępowanie zgodne z etosem. Mimo brutalnej rzeczywistości znajdzie się w nim miejsce na miłość, przyjaźń i lojalność. Postacie są wyraziste, realistyczne i pełne emocji, a autorka ich nie oszczędza.
W blasku księżyca. Tom III
Książki podzielone są na rozdziały opatrzone symbolem rodu, którego dotyczą. Części dotyczące rodu Otori są opowiadane przez Takeo w pierwszej osobie, pozostałe posiadają narrację trzecioosobową. Akcja płynie szybko, czasem o różnych wydarzeniach dowiadujemy się z czyjegoś raportu, gdy te już zaszły. Autorka cały czas trzyma nas w napięciu, często umiejętnie przechodząc do następnego rozdziału nie mówiąc nam jak zakończył się wątek z poprzedniego. Wplata w opowieść wiele krótkich opisów- to dla mnie chyba jedyna wada- dotyczących pogody, wystroju, koloru nieba, roślinności, itd.
Saga rodu Otori porusza wiele tematów i jest powieścią wielowątkową. Oprócz oczywistych motywów takich jak miłość, zemsta czy walka o władzę, znajdziemy tu również problemy wiary i życia po śmierci, prześladowań na tle religijnym, wiary w przeznaczenie, roli kobiety w społeczeństwie czy homoseksualizmu. Nie zaliczyłabym tych książek do gatunku fantasy, choć jej elementy można w nich znaleźć (nadzwyczajne zdolności Takeo przez niektórych uważane były za czary).
Jestem oczarowana tą sagą, fascynuje mnie przedstawiony w niej świat, chociaż nie chciałabym w nim żyć. Mimo to nie wiem czy sięgnę po kolejne dwa tomy cyklu, ze względu na to, że chyba za bardzo przywiązałam się do głównych bohaterów. Może kiedyś, jak już ochłonę :)

poniedziałek, 17 października 2011

"Strefa światła. Walka o szczęście- historia prawdziwa."

autorka: Wiktoria Zender
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2009
liczba stron: 270

„Zapragnęła wydać książkę, by jej historia nie poszła w zapomnienie (…). Chciała też uświadomić ludziom, że życie to wielki dar i nie warto z niego rezygnować, nawet jeśli wszystko obraca się w gruzy, bo na zgliszczach można budować od nowa. Musiała im powiedzieć, że choć czasami wszystko wydaje się przegrane, to nigdy nie jest prawda. Kiedy coś się kończy, zaczyna się coś innego. Pragnęła nieść pocieszenie, uprzytomnić, komu się da, że tak naprawdę nic nie dzieje się bez przyczyny.” *

Ula odzyskuje przytomność w szpitalu. Żrący kwas wypalił jej nos, powieki, usta. Jeszcze nie wie, że nie posiada twarzy, że jej życie jest w niebezpieczeństwie, nie wie jak wiele cierpień i rozczarowań przyniesie jej przyszłość. Mimo wszystko jednak odczuwa ulgę, bo uwolniła się od Romana- nie zdaje sobie sprawy jak wielką krzywdę jej wyrządził, ale wie, że najgorsze jest już za nią. Tu w szpitalu rozpoczyna się nowy rozdział jej życia i Ula podświadomie czuje, że wszystko będzie dobrze, że da sobie radę.
Książka opisuje jej historię powrotu do normalnego życia. Leczenie, próby odnalezienia się wśród ludzi, walkę z nietolerancją, złośliwością, ślepym wymiarem sprawiedliwości i biurokracją. Los nie przestaje rzucać Uli kłód pod nogi, ale ona wbrew wszystkiemu nie poddaje się- kroczy przez życie z podniesioną głową, pełna optymizmu i nadziei, świadoma własnej wartości i ulotności szczęścia. Ale ten sam los przyszykował jej niespodziankę, nagrodę za wszelkie cierpienia, coś dla czego warto było przejść przez piekło- miłość.

„Czasami trzeba stracić wszystko, upaść na samo dno, żeby później narodzić się na nowo i odzyskać radość życia, żeby móc zacząć wszystko od nowa, bez oglądania się za siebie. Koniec jest zawsze początkiem czegoś innego, nierzadko lepszego. Nie wolno się poddawać. Nikt lepiej niż Ula nie rozumiał, że prawdziwa siła tkwi wewnątrz, więc warto uwierzyć w siebie, bo wtedy wszystko jest możliwe.”**

To co uderza w nas od samego początku to właśnie siła i optymizm Uli. Większość osób na jej miejscu poddałaby się, zamknęła w swoim świecie i usunęła się wszystkim z przed oczu. Ula nie. Wychodziła ludziom naprzeciw, choć niejednokrotnie widziała w ich oczach obrzydzenie jej wyglądem, strach czy oburzenie. Podkreśla, że jej ułomność przeszkadza najbardziej nie jej samej a ludziom wokół, którzy nie potrafią zrozumieć, że nie wygląd jest najważniejszy. Cieszyła się życiem, doceniała wszystko co od niego dostała, z nadzieją i wiarą patrzyła w przyszłość.
„Strefa światła” jest jednym wielkim przesłaniem. Warto żyć. Warto walczyć. Warto wierzyć w siebie i w szczęście, które na pewno gdzieś na nas czeka.

* str.165
** str. 263

środa, 28 września 2011

"Strefa cienia. Trzy lata z psychopatą- historia prawdziwa."

autorka: Wiktoria Zender
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2008
liczba stron: 316

Takich książek nie powinno się oceniać, bo jaką ocenę można wystawić czyjemuś życiu? Jaką skalę zastosować, aby zmierzyć wysiłek włożony w opisanie swojej historii? Historii oślepiającej miłości i naiwności, poświęcenia i tragicznego w skutkach uzależnienia od drugiej osoby. Jak dla mnie „Strefa cienia” zasługuje na najwyższą ocenę. Za to, że została napisana. Za to, że została wydana. Za to, że jest prawdziwa.
Ula Jaworska od dziecka była czarną owcą w rodzinie. Wiecznie pilnowana, kontrolowana, obwiniana o całe zło, porównywana z doskonałą młodszą siostrą i tłamszona. W wieku osiemnastu lat ucieka z domu w nadziei na lepsze życie, w którym będzie mogła poczuć się wolna i niezależna. Bez grosza przy duszy, bez pracy i dachu nad głową szuka pomocy u niedawno poznanego starszego mężczyzny- Romana Gadowskiego. Ten bierze Ulę pod opiekę, żywi, chroni, kupuje prezenty. Z czasem pojawia się między nimi uczucie. Dziewczyna poświęca się dla niego bez reszty, pomaga w interesach, opiekuje się domem, chodzi do szkoły. Ale on jakby tego wszystkiego nie zauważał, wciąż jest niezadowolony, zatruwa jej życie, a ona nie potrafi się od niego uwolnić. Uzależniła się od Romana. A on bardzo dobrze o tym wie i potrafi to wykorzystać. Czy Ula będzie miała siłę aby odejść? Czy on na to pozwoli? Do czego doprowadzą szemrane interesy Romana? Brzmi jak fikcja, ale niestety nią nie jest.
Eugeniusz Gadomski (w książce Roman Gadowski) to znany polskiej policji oszust, fałszerz i złodziej. Inteligentny i sprytny, wciąż nieuchwytny pozostaje na wolności. Wiktoria Zender (to pseudonim artystyczny; w książce jako Ula Jaworska) w „Strefie cienia” przybliża nam jego metody działania i postępowania z ludźmi, pokazuje jak łatwo osiągał swoje cele i manipulował innymi, nierzadko znęcając się nad nimi psychicznie. Jest to człowiek elegancki, dobrze wychowany, budzący zaufanie. I to zaufanie okazało się zgubne w przypadku Uli i wielu innych kobiet, które oszukał.
Autorka przeszła w życiu dwa piekła. Najpierw piekłem był zniewolony przez Romana umysł, co podkreśla, było gorsze niż piekło, które jej stworzył odchodząc.
„Strefa cienia”, mimo iż jest książką autobiograficzną, posiada narrację trzecioosobową. We wstępie dowiadujemy się, że jest to element terapii, która miała oddalić pisarkę od wydarzeń, które opisuje, aby nabrała dystansu, przyjrzała się im z boku. Dzięki temu książka pozbawiona jest rozwlekłych przemyśleń i czyta się ją naprawdę szybko.
Czytając cudzą historię łatwo jest kogoś oceniać, zastanawiać się nad jego głupotą, naiwnością czy brakiem wyobraźni. Łatwo jest powiedzieć „ja bym postąpiła inaczej”, znacznie trudniej jest postawić się w takiej sytuacji i zrozumieć powody czyjegoś postępowania. Czytając „Strefę cienia” do głowy przychodzą przeróżne myśli. Zachowanie bohaterki może nas dziwić, czasem nawet szokować, mnie jednak bardziej zdumiało podejście rodziców. Ula choć wyprowadziła się z domu regularnie utrzymywała kontakt z rodziną, ale nawet w niej nie miała oparcia. Szukała pomocy i jej nie znalazła. Popełniła błędy, za które zapłaciła ogromną cenę. Ale nie poddała się. Odzyskała spokój i radość życia.
Jestem pełna podziwu, że zdecydowała się opisać swoją historię i ją opublikować- choćby dlatego uważam, że jest to książka wartościowa i pouczająca.


Zapraszam do odwiedzenia strony książki, na której znajdziecie m.in. fragmenty powieści oraz linki do artykułów o Eugeniuszu G.:
http://www.strefacienia.nk.com.pl/index.html

piątek, 23 września 2011

"Tae ekkejr!"

autorka: Eleonora Ratkiewicz
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2011
liczba stron: 358

Gdy tylko usłyszałam (lub przeczytałam jeśli wdawać się w szczegóły) o „Tae ekkejr!” stwierdziłam, że raczej po nią nie sięgnę. Powodem był tytuł. Wydał mi się… pretensjonalny, sztuczny, trochę pod publiczkę. Mimo to, pod wpływem impulsu, zgarnęłam tę książkę z biblioteki (może był spowodowany zdziwieniem, że w mojej wypożyczalni są jakieś nowości ;) ). Spodziewałam się niewymagającej, szybkiej lektury i wciągającej akcji. Teraz kiedy czytanie mam już za sobą, mogę stwierdzić, że trochę się pomyliłam. Także co do tytułu.

Właściwie ciężko jest pokrótce streścić fabułę „Tae ekkejr!” nie zdradzając szczegółów. Może dlatego, że samej akcji jest w niej niewiele i nie jest ona celem, a środkiem. A tym celem jest ukazanie początków przyjaźni między człowiekiem i elfem.
Kapryśny los skrzyżował drogi Lermetta- księcia Najlissu oraz Eneariego- młodego elfa z Doliny. Jego Wysokość nigdy wcześniej elfa na oczy nie widział, zna co prawda trochę ich język, ale zwyczajów nie zdążono go nauczyć. Eneari natomiast ludzi czasem widywał i darzy niegasnącym uwielbieniem, jako rasę wzniosłą i twórczą. Tych dwóch młodzieńców spotyka się w dość tragicznych okolicznościach. Są na siebie skazani przez najbliższy czas i starają się jakoś porozumieć, a sprawia to dosyć duże trudności. I żeby to chodziło o język! Nie. Elf mówi znakomicie po ludzku, a człowiek też sobie radzi z elfim. Problem leży głębiej, gdzieś na poziomie kultury, tradycji i obyczajów. Lermett nie ma pojęcia o zwyczajach elfów, usilnie stara się nie urazić towarzysza, a przy tym poznać jak najlepiej, Eneari zresztą ma podobne zamiary. Jednak ludzie i elfy bardzo się różnią i to co jeden będzie poczytywał za honor, drugiego niezmiernie obrazi. I na takim właśnie wzajemnym unikaniu nieporozumień płynie im wspólna wędrówka, która ma na celu wyjaśnienie pewnej nieprzyjemnej sprawy. Okaże się bowiem, że problem ten sięga głębiej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ale przynosi też wspaniałą korzyść- przyjaźń: głęboką, wymagającą poświęceń i dającą radość.

Eleonora Ratkiewicz w „Tae ekkejr!” skupiła się na przedstawieniu rasy elfów i ludzi, ich wzajemnych relacji, historii, różnic kulturowych, społecznych czy nawet językowych. Możemy się dowiedzieć chociażby jak długo żyją elfy, w jaki sposób się leczą, czy jakie stosunki prywatne i „służbowe” łączą parę królewską. Całość ubrała w przyjemny i zabawny styl nie pozbawiony momentów zadumy i refleksji.
Mimo że książka napisana jest lekkim piórem, czytało się ją opornie. Stosunkowo niewiele w niej akcji, trochę dialogów, za to dużo wspomnień, przemyśleń i powrotów do przeszłości. Autorka w najciekawszych momentach wplatała długie historie, legendy, opisy bitew, czy lat młodości bohaterów. Faktem jest, że one również były wartościowe i ciekawe, ale czasem też zbyt obszerne, za częste i źle umiejscowione. Za świetny pomysł natomiast uważam umieszczenie na końcu glosariusza, który wyjaśnia, a niekiedy rozwija niektóre terminy, legendy, wydarzenia i przybliża postacie jedynie wspomniane w tekście.

„Tae ekkejr!” to książka, którą ciężko sklasyfikować. Z jednej strony napisana jest lekko i z humorem, historia ciekawa, choć prosta, a bohaterowie budzą sympatię. Z drugiej strony dużo w niej historii i refleksji, które wydają się ważniejsze od akcji. „Tae ekkejr!” to pierwszy tom cyklu, więc należy się spodziewać, iż nie wszystko zostanie wyjaśnione. Mimo to, autorka nie postąpiła z czytelnikami zbyt okrutnie i zakończyła tę część w odpowiednim momencie.

Książkę polecam przede wszystkim miłośnikom elfów, gdyż poznawanie ich zwyczajów jest prawdziwą gratką.

piątek, 16 września 2011

"Isola"

autorka: Isabel Abedi
moja ocena: 4- / 6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2008
liczba stron: 279

„Dwanaścioro młodych ludzi. Bezludna wyspa. Trzy rzeczy, które mogą na nią zabrać. I niezliczone kamery, które ich obserwują…”
Brzmi ciekawie. Ciekawie i znajomo. Jak połączenie „Big Brothera” z „Władcą much” W. Goldinga. A jak już jest bezludna wyspa i są kamery- to nie trzeba czytać, żeby wiedzieć, że sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót. Ale może od początku…

Quint Tempelhoff- znany i poważany reżyser filmowy- ogłasza swój nowy projekt „Isola”, który od razu budzi wiele kontrowersji. Zamierza wysłać grupę dwunastu (wybranych przez siebie) nastolatków na małą bezludną wyspę u wybrzeży Brazylii. Mogą tam robić co chcą, mówić co chcą, być kim chcą. Jedynym dyskomfortem ma być fakt, że będą obserwowani przez kamery 24h na dobę, a z nagranego materiału powstanie film. Po dotarciu młodzieży na wyspę szybko okazuje się, że reżyser zadbał o dodatkowe atrakcje. Wymyślił dla nich pewną niewinną grę. Od tej pory już żaden z graczy nie będzie mógł spać spokojnie, w strachu przed eliminacją i powrotem do domu. Kto jest „mordercą”, a komu można zaufać? Czy ktoś toczy własną grę? Czy na pewno wszyscy są bezpieczni?
Narratorką książki jest siedemnastoletnia Vera- dziewczyna z bolesną przeszłością i być może dlatego bardzo zamknięta w sobie, ale za to bystra i inteligentna. Już w drodze na wyspę od pierwszego wejrzenia zakochuje się w innym uczestniku projektu. Oboje stanowią zresztą dobraną parę- tak samo tajemniczy i milczący.

Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że powinnam unikać książek z pierwszoosobową narracją (szczególnie w żeńskim wydaniu), bo to zmniejsza moją przyjemność z czytania. Vera zarówno jako narratorka jak i bohaterka była tak irytująca, że aż czasem śmieszna. Jej bierność, małomówność (w całej książce znajdziemy może ze trzy pełne zdania jej autorstwa) i skrytość były skrajnie skrajne. Za to była prawdziwą znawczynią z zakresu interpretacji wyrazu twarzy (specjalność: odczytywanie uczuć, zamiarów i charakterów po oczach). Nieustannie odczuwała lęk przed tym, że ktoś ją w danej chwili obserwuje (dziwne, że nie pomyślała o tym przed przyjazdem); bała się pokazać uczucia przed kamerami, co stanowiło oczywistą przeszkodę dla rozwoju jej miłości i główny temat jej rozmyślań w pierwszej połowie książki.
Przy całej swej niechęci do Very czułam za to sympatię do wszystkich pozostałych. Była to grupka diametralnie różnych ludzi, bardzo wyrazistych, o mocno zarysowanych cechach charakteru. Jeśli dodamy do tego szczególne warunki takie jak izolacja, strach przed eliminacją i niemożność zaufania komukolwiek- wychodzi raj do zabawy w psychologa. W tym przypadku Isabel Abedi zastosowała złoty środek czyli umiar. Nie roztrząsa się niepotrzebnie i nie przedłuża, ale też nie pomija tych spraw milczeniem.
Trzeba też przyznać autorce, że historia do samego końca trzyma w napięciu. Podczas lektury wielokrotnie zastanawiałam się kto jest „mordercą”, wracałam do różnych fragmentów, analizowałam fakty. I za każdym razem moje przypuszczenia się nie sprawdzały. Zakończenie jest nieprzewidywalne i bardzo zaskakujące.

„Zajmująca historia miłosna, zapierający dech w piersiach thriller i psychologiczny majstersztyk.”
Po części się zgodzę, tylko te superlatywy zmieniłabym na trochę mniej super, ale to nadal pozytywy.

wtorek, 13 września 2011

"Nacja"

autor: Terry Pratchett
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: REBIS
rok wydania: 2009
liczba stron: 422

Moją znajomość z Terrym Pratchett’em można nazwać burzliwą. Po wielu entuzjastycznych opiniach znajomych rozpoczęła się „Kolorem magii” i cóż… szybko się zakończyła (wiem wiem, jestem chyba jedyną osobą na świecie, której humor Świata Dysku po prostu nie śmieszy, ale na swoje usprawiedliwienie napiszę, że planuję kolejne podejście do tego cyklu). Jakiś czas później dałam mu drugą szansę i sięgnęłam po „Dobry omen” współautorstwa Neila Gaiman’a i to był dobry krok- powoli znów zyskiwał w moich oczach. W końcu nieśmiało zaczęłam zerkać w kierunku „Nacji”, a gdy zobaczyłam ją na półce w bibliotece ta nieśmiałość przerodziła się w pazerność. Zanim się obejrzałam już siedziałam na swoim łóżku, z kubkiem kawy w ręku i „Nacją” na kolanach. Czas mijał, kawa się skończyła, a ja nawet nie zaczęłam czytać. Wpatrywałam się jedynie w bajkową okładkę, wodziłam palcami po tłoczonych na obwolucie napisach, oglądałam mapki i rysunki- podziwiałam piękne wydanie (i niech ktoś mi powie, że nie można wydać w miarę grubej książki, w twardej oprawie i na dobrym gatunkowo papierze za cenę poniżej 40 zł). Gdy już nacieszyłam oczy zaczęłam powoli, z namaszczeniem zagłębiać się w świat Nacji…
Mau poznajemy w chwili, gdy zostawia duszę chłopca na pewniej wyspie. Aby otrzymać duszę mężczyzny musi samodzielnie wrócić na Nację- do ukochanego domu. W drodze spotyka go wielka fala, ale on już przecież nie jest chłopcem. Dzięki wspaniałemu kanu, które samodzielnie zbudował oraz zdolności jego nawigacji, Mau szczęśliwie dociera na swoją wyspę. Ale na plaży nikt na niego nie czeka, nie wita z otwartymi ramionami, nie gratuluje, nikt nie może dokończyć rytuału, dzięki któremu otrzymałby duszę mężczyzny… Wielka fala zabrała wszystkich, których kiedykolwiek znał. Mau popada w czarną rozpacz, jego dotychczasowy świat legł w gruzach. I właśnie wtedy, kiedy życie straciło sens, okazuje się, że niszczycielska woda, zabierając ze sobą wszystko co stało jej na drodze, także kogoś przyniosła. Dziewczynę- ducha. Ona sprawia, że Mau znowu wraca do świata żywych.

„Nie wiedzieli, dlaczego te rzeczy są dla nich tak śmieszne. Czasem się śmiejemy, bo nie mamy już siły na płacz. Czasem się śmiejemy, bo zasady poprawnego zachowania przy stole na plaży wydają się zabawne. A czasem się śmiejemy, bo żyjemy, chociaż nie powinniśmy.” (str. 105)

Dzięki Mau i Daphne poznajemy Nację: jej historię, kulturę, topografię, wierzenia, codzienne życie mieszkańców. Śmiejemy się kiedy dochodzi do zderzenia dwóch różnych cywilizacji: chłopca z wyspy, żyjącego w zgodzie z naturą i ubranego jedynie w przepaskę na biodra oraz dziewczyny z dobrego domu, od stóp do głów odzianej w kilkanaście części garderoby, która w życiu nie ugotowała nawet wody na herbatę.
„Nacja” zawiera w sobie jakby dwa wymiary. Ten przyziemny to próba odbudowania świata po kataklizmie, nawiązywania relacji z obcymi ludźmi, radzenia sobie z bieżącymi problemami. Drugi aspekt to chęć poznania i zrozumienia świata i jego historii, ciągłe pytania bez odpowiedzi, szukanie dowodów na istnienie bogów i poddawanie ich w wątpliwość.

„- Dlaczego zadajesz tyle pytań, Mau?

- Bo chcę tyle samo odpowiedzi!” (str. 171)

„Nacja” to utwór, w którym każdy znajdzie coś dla siebie: refleksję, przygodę, naukę. Jest pełna humoru i ciepła. Może być książką dla dzieci, ale także (albo przede wszystkim) dla dorosłych; traktować ją można jako dobra rozrywkę, a także jako lekturę zmuszającą do myślenia. Bo „książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie”*.

* "Cień wiatru" Carlos Ruiz Zafon

wtorek, 6 września 2011

"Nocny obserwator"

autor: Oleg Diwow
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania:2009
liczba stron: 453

Wampiry to motyw ostatnio bardzo modny w literaturze i wykorzystany zadawałoby się już w każdy możliwy sposób. Autorzy na bazie mitu silnego, długowiecznego krwiopijcy starają się tworzyć ich własne, niepowtarzalne i oryginalne wersje stworów nocy, różniące się trybem życia, poziomem rozwoju intelektualnego i moralnego, strukturą społeczną, czy wreszcie sposobem „narodzin” lub z drugiej strony- śmierci. Jak mówią: co kraj to obyczaj, więc co autor to wampir. Dzisiaj, kiedy regały w księgarniach uginają się pod wampirzymi utworami, ja nadal darzę te istoty sympatią, być może dlatego, że żadnej jeszcze nie spotkałam w ciemnym zaułku.

„Nocny obserwator” podzielony jest na trzy części. Każda z nich opisuje wydarzenia rozgrywające się w różnym czasie i miejscu, przy udziale innych bohaterów.
W pierwszej części poznajemy Andrieja Łuzgina- dziennikarza, który chcąc odetchnąć, wyciszyć i nabrać dystansu wybrał się na wakacje do Zaszyszewia- małej, starzejącej się, rodzinnej wsi. Już w drodze dowiaduje się, że w okolicy dzieje się coś dziwnego, ludzie znikają, a ci co nie zniknęli nie rozstają się z bronią i polują na jakiegoś zwierza. Po dotarciu na miejsce szybko okazuje się, że wplątał się w niezwykłą historię i raczej nie dane mu będzie wypocząć.
Fabuła pozostałych części rozgrywa się już w pobliskim mieście. Poznajemy codzienne życie pary wampirów oraz historie ludzi, których praca polega na likwidowaniu zarażonych. W ostatnim rozdziale ostatniej części wywiązuje się nawet pewna akcja.

Oleg Diwow w „Nocnym obserwatorze” przedstawia własną, ciekawą wizję wampiryzmu jako choroby pasożytniczej przenoszonej drogą płciową. Jego istoty są złe, zabójcze i krwiopijcze jedynie podczas pełni, a w pozostałym czasie egzystujące normalnie wśród ludzi; posiadają różne, nadprzyrodzone zdolności i o dziwo można je z wampiryzmu wyleczyć. Jest to jednak proces trudny więc na ogół należy je zabijać, na czym w znacznej mierze opiera się fabuła.
Najmocniejszym punktem książki jest jej pierwsza część. Diwow w prosty i zabawny sposób przedstawił codzienne życie upadającej wsi, jej wiecznie zalkoholizowanych mieszkańców oraz ich współdziałanie w obliczu zagrożenia. W kolejnych częściach brak już spójności, stanowią je oddzielne historie z bliżej nieokreślonej przeszłości. Momentami gubiłam się nie umiejąc umiejscowić ich w czasie. Całość sprawia wrażenie jakby autorowi zabrakło pomysłu na jakąś bardziej złożoną fabułę i po prostu wrzucił kilka opowiadań do jednego worka, wymieszał i wymyślił w miarę sensowne zakończenie. Nie twierdzę, że jest to złe rozwiązanie, po prostu nie należy się przy tej książce nastawiać na zawrotną akcję, zawiłe intrygi czy niespodziewane zwroty, bo większą jej część stanowią opisy wydarzeń z przeszłości, które doprowadziły do takiego a nie innego stanu rzeczy.

„Nocny obserwator” to książka fantasy pełna humoru, w której znajdziemy też elementy grozy i kryminału. Jest napisana językiem lekkim i prostym, z często występującymi wulgaryzmami, które autor umiejętnie wkomponował. Pomijając brak spójności i wyrazistej fabuły, można przeczytać choćby po to aby poznać nowe oblicze wampiryzmu i realia prowincjonalnej Rosji.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

"Przysięga krwi"

autorka: Richelle Mead
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2011
liczba stron: 483

Staram się unikać czytania książek z jednej serii ciągiem, aby nie mieć wrażenia przesytu. Są jednak takie lektury, które nie dają spokoju, siedzą gdzieś w umyśle i natrętnie szepczą: „tam, tam niedaleko na półce stoi kolejna część, weź ją i poznaj dalsze losy, zobaczysz że warto”. Ledwie kilka dni temu skończyłam czytać „Pocałunek cienia”, czyli trzecią część serii „Akademia wampirów”, a już mam za sobą czwartą i ubolewam, że na następną muszę czekać.

W „Przysiędze krwi” Rose opowiada nam o swojej podróży. Opuściła Akademię Władimira i udała się do Rosji, w poszukiwaniu Dymitra. Chce spełnić jego wolę z poprzedniego życia i go zabić. W międzyczasie poznaje wiele interesujących osób, przeżywa ciężkie chwile i ciekawe przygody, a od czasu do czasu zagląda do Lissy. Dzięki temu w miarę na bieżąco dowiadujemy się co słychać w Montanie, a tam sprawy wcale nie układają się kolorowo.
Nie ukrywam, że spotkanie Rose i Dymitra było chyba najbardziej wyczekiwanym przeze mnie momentem. Nie wątpiłam, że do niego dojdzie, ale zastanawiało mnie jak się ono potoczy i kim stał się strażnik. Rzeczywistość mnie zaskoczyła. Pozytywnie. Tak samo jak zakończenie.

„Przysięga krwi” różni się od poprzednich tomów. Akcja powieści nie dzieje się już w Akademii, którą znamy. Wraz z Rose przenosimy się w obce otoczenie, poznajemy zupełnie nowych ludzi, inne zasady, dowiadujemy się ciekawych rzeczy o świecie dampirów i morojów. O dziwo, zdana jedynie na siebie, Rose już nie wydaje się dziecinna i irytująca, a zaczyna zachowywać się odpowiedzialnie (nie wierzyłam, że to napiszę ;). Jej wywody myślowe przestają męczyć, choć nadal jest ich mnóstwo („zaleta” narracji pierwszoosobowej).

Im dłużej myślę o tej książce, tym więcej szacunku mam dla autorki. Poprzednio już wspomniałam, że cieszy mnie, iż nie waha się brutalnie traktować bohaterów. Tym razem uderzyło mnie jak dokładnie obmyśliła całą historię. Kiedyś uważałam, że każda część będzie o czymś innym, inne przygody, przejściowi bohaterowie. Dziś już wiem, że cała seria to jedna wielka historia- każdy bohater ma w niej swoje miejsce i zadanie do spełnienia, każda przygoda jest konsekwencją poprzedniej i przyczyną następnej. Dzięki temu tak trudno jest doczekać kolejnej części.

Chcąc podsumować „Przysięgę krwi” muszę stwierdzić, że jest lepsza niż poprzednie części. Nie pod względem kunsztu pisarki, a także nie z powodu Rose, z którą miałam na pieńku, ale dlatego, że ukazuje nam inny świat niż do tej pory. Taki powiew nowości w czymś co już dobrze znamy.


 Moje opinie na temat poprzednich części serii "Akademia wampirów":

piątek, 12 sierpnia 2011

"Pocałunek cienia"

autorka: Richelle Mead
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2010
liczba stron: 428

Do serii „Akademia wampirów” podchodziłam z daleko posuniętym sceptycyzmem. Oczekiwałam, że dostanę do ręki kolejne książki o dobrych istotach, które powszechnie się miłują i walczą ze złem. W zasadzie to o wiele się nie pomyliłam, ale przekonałam się także, że nie można oceniać książki po opisie na okładce. Cała seria ma dużo do zaoferowania, choć schemat pozostaje na ogół bez zmian.

„Pocałunek cienia” to już trzecia część przygód Rose- dampirki, przyjaciółki Lissy i ukochanej Dymitra. Choć od czasu gdy wróciła do Akademii Władimira minęło raptem pół roku, zdążyła już zdobyć dwa tatuaże molnija i wsadzić za kratki przedstawiciela jednego z rodów królewskich. Tymczasem w szkole rozpoczynają się ćwiczenia polowe, polegające na całodobowej ochronie przydzielonego moroja. Rose od dawna nie mogła się ich doczekać pewna, że dostanie pod opiekę Lissę. Sprawy przybierają jednak nieoczekiwany obrót, a w dodatku dampirce zaczyna się ukazywać duch niedawno zamordowanego przyjaciela- Masona. Rose targają negatywne emocje, zaczyna obawiać się o swoje zdrowie psychiczne. Jakby tego było mało, jej uczucie do Dymitra wcale nie wygasa, mimo że oboje zdają sobie sprawę, że ich związek nie ma przyszłości. Jak sobie z tym poradzi dziewczyna, która codziennie musi patrzeć na uczucie Lissy i Christiana? Dlaczego przychodzi do niej Mason w swojej bezcielesnej postaci? Do czego to wszystko doprowadzi?

„Pocałunek cienia” można zasadniczo podzielić na dwie części. W pierwszej następuje rozpoczęcie wielu wątków, nawarstwienie problemów, wprowadzenie czytelnika w sytuację, by w drugiej części sprawy przybrały zadziwiający obrót, akcja przyspieszyła, a czytający został wciągnięty w wir wydarzeń. Zapewne Ameryki nie odkryłam, ale wspominam o tym dlatego, że gdyby przyszło mi oddzielnie oceniać te części, bądź gdyby książka skończyła się we wcześniejszym momencie, znacznie gorzej wypadła by w moich oczach. Z całą świadomością mogę się więc zgodzić z opiniami, że zakończenie może zmienić odbiór całej lektury.
Książka pisana w pierwszej osobie- narratorką jest rzecz jasna Rose. I to jej osoba początkowo wywoływała we mnie negatywne emocje w stosunku do całej książki. Irytująca była jej ciągła zarozumiałość, egoizm, duma i złość. Momentami chciałam rzucić książkę w kąt i już więcej do niej nie wracać. Ale im dalej tym lepiej, a samo zakończenie zaskakuje- autorka nie bała się postąpić z niektórymi bohaterami dość radykalnie.
Postacie wydają się wyraziste, ale jednocześnie nierealne, jakby były złożone z kilku nie pasujących do siebie fragmentów. R. Mead w swoich książkach skupia się na akcji i tworzeniu świata, który w serii „Akademii wampirów”, mimo że oparty na znanych schematach, to jednak ma w sobie coś oryginalnego. W miarę kolejnych części ukazuje nam ten świat małymi kroczkami, po kawałku, aby nie zdradzić za dużo, lecz akurat tyle ile potrzebujemy. Fabuła jest obmyślona, ciekawa i wielowątkowa (może trafniej byłoby napisać „wieloproblemowa”).

Z przyjemnością sięgnę po kolejne tomy, aby się przekonać jak potoczą się losy bohaterów. Dam nawet szansę nieodpowiedzialnej Rose, z którą znielubiłyśmy się od pierwszej części, by znów móc zapomnieć o całym bożym świecie.


Moje opinie na temat poprzednich części serii "Akademia wampirów":

środa, 10 sierpnia 2011

"Krwawy fiolet"

autorka: Dia Reeves
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2011
liczba stron: 342

„Krwawy fiolet” trafił na moją półkę zupełnie przypadkiem. Przed zakupem jednak rzuciłam okiem na jego recenzje, a większość zawierała określenia „dziwna” i „szalona”. Ponieważ dziwne i szalone książki to mój konik- nie musiałam się długo zastanawiać. Nie spodziewałam się fajerwerków, ot jedynie wciągającego czytadełka na umilenie wieczoru. Często bywa, że spontaniczne, nieprzewidziane zakupy okazują się trafniejsze od tych obmyślanych całymi dniami i tak było też w tym przypadku.
Szesnastoletnią Hannę Järvinen poznajemy w momencie gdy przybywa nocą do domu swojej matki Rosalee. Ale Rosalee nie skacze z radości na widok córki, której od urodzenia nie widziała, mało tego- otwarcie okazuje wrogość i zamiar odesłania jej z powrotem. Wydaje się, że nawet informacja o chorobie psychicznej Hanny nie ma z tym nic wspólnego. Udaje się jej jednak zamieszkać z matką, przynajmniej na okres próbny, aby mogła sprawdzić czy odpowiada jej życie w takim małym, sennym miasteczku jak Portero. Tylko że Portero okazuje się mało przyjaznym miejscem, gdzie ludzie chodzą ubrani na czarno, a co jakiś czas dochodzi do… dziwnych zdarzeń. Tak dziwnych, że w porównaniu z nimi Hanna ze swoją chorobą psychiczną wydaje się być wzorem normalności.
Cała fabuła opiera się na relacjach córki z matką, a raczej próbach nawiązania jakichkolwiek relacji. W międzyczasie poznajemy życie, śmierć i miłość w Portero plus całą masę zamieszkujących je istot. Autorka najwyraźniej słusznie uznała, że wampiry i wilkołaki już są passé i wymyśliła swoje własne potworki, wśród których różowa, latająca pijawka NIE jest najstraszniejsza.
Portero jest miejscem niebezpiecznym i interesującym, do którego określenie „dziwne” pasuje jak ulał, ale które jednocześnie jest miastem jak każde inne, gdzie każdy może przyjechać, usiąść przy fontannie na głównym placu i popatrzeć w błękitne niebo, po czym odjechać lub tutaj zamieszkać. Oczywiście jeśli przeżyje.
Główna bohaterka jest z pewnością jednym z najmocniejszych punktów książki. Już sam fakt, że cierpi na depresję maniakalną i świetnie sobie zdaje z tego sprawę jest dosyć oryginalnym pomysłem. Połączenie jej inteligencji, ciekawości, odwagi i ciętego języka z różnymi dziwactwami, np. obsesją na punkcie fioletu, lubowaniu w rozrywaniu flaków, czy rozmowami ze zmarłym tatkiem, dają naprawdę ciekawy efekt. Po prostu nie da się jej nie lubić.
Świetne dialogi, pełne ironii, złośliwości i humoru są jak wisienka na torcie- zjada się je w pierwszej kolejności, a później wraca do opisów.
Bardzo się cieszę, że „Krwawy fiolet” trafił w moje ręce, gdyż jest to książka oryginalna, nieprzewidywalna i zwariowana. Nie ma w niej miejsca na chwilę nudy, za to momentów gdy oczy niemal wychodzą z orbit jest bez liku. Okładka w pięknych kolorach fioletu i srebra dopełnia całości.

środa, 27 lipca 2011

"Zadanie goblina"

autor: Jim C. Hines
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2008
liczba stron: 427

Gdybyśmy zagrali w skojarzenia, co byście rzucili na hasło „fantasy”? Magia, elfy, smoki? Może komuś przyjdą na myśl waleczni rycerze, tęgie krasnoludy, czy potężni czarodzieje. Wszystkie te motywy były przez autorów książek fantasy wielokrotnie wykorzystywane, powielane, obracane w pył i tworzone na nowo. O elfach, smokach, czarodziejach i magii pisano już chyba na wszystkie możliwe sposoby. Aż tu znalazł się pewien autor, który sobie umyślił, że głównym bohaterem swojej powieści uczyni… goblina. Trzeba przyznać, że o tej rasie niewiele się mówi i niewiele o niej wiadomo, może poza tym że jest niezbyt inteligentna, mroczna i zła. Jim C. Hines napisał książkę, która przybliża nas do poznania społeczności goblinów- istot może niezbyt skomplikowanych, uduchowionych, czy… w ogóle posiadających jakieś zalety, ale przecież nie każdy musi być idealny. „Zadanie goblina” udowadnia, że nawet ta omijana przez bogów, zmierzająca prosto ku wyginięciu (może lepiej napisać wyrżnięciu w pień) rasa, potrafi wydać na świat jednostkę nieprzeciętną- Jiga.
A Jig zawsze miał nieprzeciętnego pecha. Natura nie obdarzyła go siłą, wzrostem, ani zwinnością, ba, nawet wzrok miał do niczego. Niedowidzący Jig wciąż był poniżany, pełnił najgorsze dyżury i służył za worek treningowy dla pobratymców. Ale natura dała mu w zamian coś, czego nie miały inne gobliny- inteligencję i cięty język (słowo „inteligencja” w jednym zdaniu ze słowem „goblin” to być może lekkie przegięcie z mojej strony, ale w porównaniu ze swoimi krewnymi Jig powinien zostać co najmniej ich bogiem). Dzięki głowie na karku jako jedyny ze swojej jednostki wyszedł cało w starciu z trzema bohaterami i dał się wziąć w niewolę. Sytuacja nie była dla niego może zbyt komfortowa, ale przynajmniej żył, co -biorąc pod uwagę misję z jaką przybyła grupa- długo nie potrwa. Jig został przewodnikiem drużyny po tunelach i z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej się bał.

Hines w mrokach góry znalazł świetny materiał na bohatera swojej książki- przedstawiciela rasy, mimo że powszechnie znanej, to rzadko „używanej”, a to daje poczucie świeżości i oryginalności. Jednocześnie wykorzystuje utarte tematy, jak poszukiwanie starożytnego artefaktu, chęć posiadania ogromnej mocy, czy choćby motyw drużyny, w skład której wchodzą ludzie, elf i krasnolud. W rezultacie powstała książka typu „ale to już było” w nowej odsłonie. Autor okrasił ją dużą dawką dobrego humoru, więc czyta się i lekko i przyjemnie. Jak w kilku słowach ocenić „Zadanie goblina”? To książka czasami przewidywalna, czasami zaskakująca, przeważnie ciekawa, zawsze zabawna. Z miłą chęcią sięgnę po kolejne tomy, ale dopiero za jakiś czas.

wtorek, 19 lipca 2011

"Wyspa wypacykowanej kapłanki miłości"

autor: Christopher Moore
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: MAG
rok wydania:2008
liczba stron: 529

Moja miłość do Christopher’a Moore’a jest powszechnie znana w kręgu moich najbliższych i nikt się już specjalnie nie dziwi, gdy czytając jego książki uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Przeczytałam dotychczas wszystkie pozycje tego autora wydane w Polsce nakładem wydawnictwa MAG. Pierwszą, po którą sięgnęłam był „Baranek”, którego do dziś uważam za najlepszą z lektur Moore’a (jeśli nie najlepszą ze wszystkich przeze mnie przeczytanych) i szybko się to chyba nie zmieni. Dla równowagi „Wyspę wypacykowanej kapłanki miłości” przeczytałam jako ostatnią i również ostatnie miejsce zajmuje w moim osobistym „rankingu książek Moore’a”. Co nie znaczy, że jest zła- jest według mnie tylko gorsza od innych. Ale od początku…
Tucker Case jest pilotem. I nieudacznikiem. A jeśli dodamy do tego jeszcze upodobanie do alkoholu i pięknych kobiet, otrzymamy rozbity samolot, utratę reputacji i parę innych niezbyt przyjemnych konsekwencji. O dziwo, dzięki kraksie dostaje propozycję doskonałej pracy u misjonarzy na wyspie- pracy za duże pieniądze, gdzie ma latać nowym, wypasionym samolotem. Zbyt piękne by mogło być prawdziwe, ale w sumie dobrze się składa bo i tak musi uciekać z kraju. A sprawę pochodzenia tak dużych pieniędzy na biednej wyspie przemyśli jak już będzie na miejscu. Hmm, tylko jak się tam dostać?
Christopher Moore bez dwóch zdań jest mistrzem dobrego dowcipu. Elementy nadprzyrodzone, absurdalne, gra przypadków, omyłek, zabawne sytuacje, przerysowane postacie- mogłoby się zdawać, że za dużo śmiechu to też nie zdrowo. Ale nie u Moore’a. Tutaj wszystko ze sobą idealnie gra i na dłuższą metę nie nuży, choć cała książka aż kipi humorem. Do tego znajdziemy bardzo wyrazistych bohaterów, cięte dialogi i ciekawą historię napisaną językiem lekkim i przystępnym.
Moore bywa wulgarny, prześmiewczy, można w jego twórczości znaleźć sceny erotyczne, które ze zmysłowością mają mało wspólnego, ale w tym właśnie tkwi uroda jego stylu. Trzeba mieć talent aby z tymi elementami nie przesadzić i nie zrazić do siebie czytelnika, a Moore z pewnością tę zaletę posiada.
Jeżeli miałabym się na siłę do czegoś przyczepić, to jedynie do fabuły, która dosyć wolno się rozwija. Owszem, na początku też się coś dzieje, ale dopiero w drugiej połowie akcja nabiera tempa i nie pozwala odłożyć książki na bok.
Gdyby to było moje pierwsze spotkanie z autorem, zapewne dostałby ode mnie wyższą ocenę. Ale ponieważ w pamięci wciąż mam "Baranka" czy "Brudną robotę", to "Wyspa wypacykowanej kapłanki miłości" wypada przy nich trochę bladziej. Mimo, że jest zabawna i wciągająca, to nie jest AŻ TAK zabawna i nie jest AŻ TAK wciągająca.

niedziela, 10 lipca 2011

"Eona. Ostatni Lord Smocze Oko"

autorka: Alison Goodman
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: TELBIT
rok wydania: 2011
liczba stron: 656

Druga część książki „Eon. Powrót Lustrzanego Smoka” była chyba najbardziej wyczekiwaną przeze mnie pozycją w tym roku. Byłam niezmiernie ciekawa co tym razem zaserwuje nam autorka, jak rozwinie rozpoczęte wątki no i oczywiście jak potoczą się losy Imperium oraz samej lady Smocze Oko. Gdy tylko w księgarniach pojawiła się „Eona. Ostatni Lord Smocze Oko” moja biblioteczka wzbogaciła się o kolejną pozycję, a ja wsiąkłam na długie godziny, utonęłam w Imperium Niebiańskich Smoków i niełatwo było mi się stamtąd wyrwać. Posłuchajcie…
Po ucieczce z pałacu Eona wraz z przyjaciółmi jest zmuszona ukrywać się przed ludźmi Sethona. W dodatku musi odnaleźć prawowitego następcę tronu- księcia Kygo oraz czarny foliał, który jest w posiadaniu Dillona. Przydałoby się jeszcze zrobić coś z mocą, którą co prawda Eona posiada, ale nie bardzo wie jak jej używać, no i z samym okrutnym Sethonem, który więzi w pałacu Lorda Ido. Do tego Smoki, które straciły swoich Lordów, zaczynają wariować. Można by powiedzieć: „ale się porobiło!”. A to jest dopiero początek, zapewniam Was. Czarny foliał skrywa nie tylko ogromną moc, ale również straszną tajemnicę, a rozwiązanie tej zagadki może zmienić losy Imperium.
W porównaniu z poprzednią częścią, w „Eonie” dużo więcej się dzieje. Można odnieść wrażenie, że„Eon” był tylko wstępem do całej historii, miał nas zapoznać ze światem, z bohaterami i sytuacją. „Eona” zaś to już czysta akcja. Z każdą kolejną stroną przybywa tajemnic, problemów i nieporozumień. I tak jest do samego końca, więc oderwanie się od lektury wymaga żelaznej woli. Na szczęście ułatwiają nam to wywody myślowe Eony. O ile w pierwszej części nie rzucały się za bardzo w oczy, o tyle w drugiej momentami doprowadzały mnie do pasji. Lady Eona bez przerwy myśli, zastanawia się, rozważa, wspomina i wyobraża (często w kółko to samo i w najciekawszych momentach; później rzecz jasna i tak postępuje inaczej). Dużo z tych wynurzeń dotyczy… miłości. Wątek romantyczny (żeby to jeden), który początkowo nadawał „smaczku” i był kopalnią problemów, z czasem zaczął irytować. Wiadomo- miłość zawsze musi się gdzieś wcisnąć i ja na to nie narzekam, ale czasem nie można w nieskończoność piętrzyć miłosnych problemów, bo to po prostu nudzi.
Mimo że lady Eona nie wzbudziła we mnie wielkiej sympatii i były momenty, w których chciałam ze złością rzucić książkę w kąt, to jednak muszę autorce wybaczyć wszelkie niedociągnięcia. Napisała wspaniałą historię, obmyśliła rozbudowaną intrygę, rozgrywającą się w pięknym świecie, z udziałem złożonych bohaterów, zadbała o każdy najdrobniejszy szczegół. Jest to książka typu: „nie do przeczytania, a do pochłonięcia w całości”, która wzbudza wiele emocji (zarówno tych dobrych, jak i trochę gorszych) i która zostaje gdzieś tam głęboko w wyobraźni, mimo że szczegóły mogą z czasem wywietrzeć.
„Eon. Powrót Lustrzanego Smoka” to książka tętniąca kulturą Dalekiego Wschodu, magią, tajemnicą i świeżością. „Eona. Ostatni Lord Smocze Oko” jest pełna akcji, intryg i zagadek. Zależy co kto lubi, ja przepadam za tym i za tym i obie części przeczytałam z prawdziwą przyjemnością.


Moja opinia na temat poprzedniej części książki:

czwartek, 7 lipca 2011

"Kłopoty w Hamdirholm"

autor: Wojciech Świdziniewski
moja ocena: 6/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2009
liczba stron: 338

Na wewnętrznej stronie okładki tytułowej znajduje się notka o autorze, gdzie pierwsze słowa brzmią: „Rocznik 75, birbant, hulaka, utracjusz.” Czy czytając taką charakterystykę można się spodziewać poważnego dzieła, poruszającego tematy ważne i ponadczasowe, wyróżniającego się stylem i kwiecistym językiem? Jasne, że nie, ale za to możemy być przygotowani na świetną zabawę, mnóstwo śmiechu i przyjemnie spędzony czas z lekturą.
„Kłopoty w Hamdirholm” to zbiór ośmiu opowiadań połączonych miejscem akcji, bohaterami i fabułą (właściwie gdyby nie tytuły i czasami odległość czasowa między poszczególnymi historiami, można by potraktować tę książkę jako powieść). Miejscem akcji, jak łatwo się domyślić, jest tytułowe Hamdirholm- kopalnia krasnoludów, potomków Hamdira. Fabułę natomiast stanowią niemniej oczywiste tytułowe kłopoty, czyli różnie: związek krasnoluda z elfką, wojny (na ogół słowne) z wrogim sąsiednim klanem, wizyta sekty tolkistów (wyznawców Mistrza Tolka), łurzowe kłuliki, interesy z nie całkiem umarłymi zmarłymi i całe mnóstwo innych.
Jeśli to jeszcze mało to pozwólcie, że wymienię kilku bohaterów: uczulony na krew wampir, barbarzyńcy z wyższym wykształceniem, różowy królik vel eteryczna smoczyca, nieumarli zmarli, którzy chcieliby się napić a nie bardzo mogą, bo wszystko przez nich przecieka, wędrowna trupa sztukmistrzów (w składzie: Gimli, Golas, Gandzialf, Paragon, Borostwór i cztery dzieciaki w bamboszach). Elfy też są, ale- dla odmiany- takie… normalne.
Do tego wszystkiego dodajmy oczywiście całą rasę krasnoludów: szczerych i pięknych w swej prostocie, lubujących się w dobrej zabawie, pijaństwie i kobietach z owłosionymi nogami, ale również honorowych, porywczych i skłonnych do bijatyki.
Cała ta zbieranina postaci i ich problemów nie pozostawia innego wyjścia, no po prostu musi być śmiesznie. A skoro coś musi być, to tak jest: świetny humor, czasem absurdalny, czasem niemal czarny, nigdy nie przesadzony, nie nudzący i nie wymyślany na siłę, ale za to zawsze śmieszny.
„Kłopoty w Hamdirholm” to lektura lekka i zabawna, nastawiona na sprawianie przyjemności, ale nie pozbawiona morału i kierowania uwagi na „poważniejsze” sprawy. Bardzo żałuję, że pan Wojtek nie rozśmieszy mnie więcej kolejnymi książkami i mam nadzieję, że tam gdzie teraz jest równie udanie rozbawia towarzystwo.

poniedziałek, 4 lipca 2011

"Rio Anaconda"

autor: Wojciech Cejrowski
moja ocena: 6/6
wydawnictwo: Zysk i S-ka
rok wydania: 2006
liczba stron: 435

Odkąd tylko pamiętam fascynowała mnie tropikalna dżungla: tysiące kilometrów terenu gdzie nie postała ludzka stopa, pierwotne kultury Indian, tysiące gatunków roślin i zwierząt, w tym te jeszcze nie poznane i te, które nie występują nigdzie indziej na świecie. Od dziecka na mojej liście wymarzonych podróży, na pierwszym miejscu twardo stoi Amazonka.
No cóż, mam nadzieję, że będę mogła sobie kiedyś pozwolić na taką podróż, a póki co swoją fascynację zaspokajam czytaniem książek o przygodach innych.

Wojciecha Cejrowskiego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać- dużo się o nim mówi w mediach, on sam też dużo mówi. Znany dziennikarz, podróżnik, publicysta, pisarz i gospodarz wielu programów telewizyjnych, w tym oczywiście tych o tematyce podróżniczej. Słynie z konserwatywnych poglądów i ciętego języka. Można Cejrowskiego lubić lub nie, można się zgadzać z jego poglądami bądź nie, ale jego lektury TRZEBA przeczytać.
„Rio Anaconda” to książka o poszukiwaniu i poznawaniu Indian Carapana, mieszkających na pograniczu Kolumbii i Brazylii. Przy czym nie jest to dziennik z podróży, co to to nie. Chronologii w tej książce jest niewiele, informacji geograficznej jeszcze mniej. To jest Opowieść- o przygodach, o kulturze, o czarach, o niebezpieczeństwach, o strachu, o przyjaźni. A Cejrowski potrafi opowiadać jak mało kto i przy tym robi to z humorem (warto tu wspomnieć chociażby o przypisach, które na ogół wcale nie pełnią funkcji objaśniającej).
Książka podzielona jest na osiem części (Ksiąg), z których każda opisuje oddzielny etap podróży. W każdej z nich występują wstawki (ciemne strony z białym drukiem) wyjaśniające pewne zagadnienia czy terminy, opatrzone wieloma fotografiami. Księgi dzielą się natomiast na małe zatytułowane rozdziały, stanowiące jakby oddzielne opowiadania, przygody, zdarzenia czy rozmowy (czasem będące kontynuacją poprzednich, a czasem dziejące się w odległym czasie i miejscu).

„Rio Anaconda” to książka, którą ma się ochotę pochłonąć w całości i od razu. Czyta się ją jednym tchem, wciąga i fascynuje, ale… jednocześnie nie da się jej przeczytać „na raz”. Autor porusza tematy skłaniające do myślenia, refleksji lub przynajmniej do określenia swojego stanowiska (na przykład czary- wierzyć czy nie wierzyć?; kultura pierwotna- chronić, czy ucywilizować?), nie można przejść dalej i zapomnieć.
Niby zwykła książka podróżnicza, a jednak... niezwykła.

piątek, 24 czerwca 2011

"Czarna szabla"

autor: Jacek Komuda
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2007
liczba stron: 286

Uważam się za fankę polskiej fantastyki, do tej pory jednak książki Jacka Komudy jakoś się przede mną chowały. Pisarz ten jest z wykształcenia historykiem, pasjonatem i znawcą Rzeczpospolitej szlacheckiej, można zatem przewidzieć o czym pisze. I widać, że robi to z pasją.
Akcja „Czarnej szabli” osadzona jest w realiach XVII- wiecznej Polski, gdzie ziemie, władza, i zaszczyty leżały w rękach szlachty, a niżej urodzeni obchodzili ich mniej więcej tyle co zeszłoroczny śnieg. Główni bohaterowie i ważniejsze osobistości są realnymi postaciami historycznymi, dla których najwyższe wartości to honor, tytuł szlachecki i służba.
Książka składa się z pięciu opowiadań, które łączy osoba Jacka Dydyńskiego- znanego rębajły, zajezdnika i mistrza w szabli, człowieka do bólu honorowego, wrażliwego na kobiece wdzięki i niesprawiedliwość. Jego niebezpieczne przygody pełne są pojedynków, pościgów i rozwiązywania wszelkich problemów przy pomocy szabli.
Największą zaletą książki jest jej wartość poznawcza- bogate opisy strojów, broni, stosunków panujących między różnymi warstwami społecznymi, trochę polityki i relacji z sąsiadami, a wreszcie słownictwo, jakim posługują się postacie- to wszystko sprawia, że przenosimy się w czasy polskiej szlachty- czasy brutalne, niebezpieczne i krwawe, ale także honorowe i oparte na prostych zasadach.
Już od pierwszych stron widać, że Komuda w swojej książce skupił się przede wszystkim na akcji i przedstawieniu świata, a bohaterowie są jedynie do niego dodatkiem, środkiem do celu. Nie wiemy o nich praktycznie nic poza tym, co robią w danej chwili lub kim byli w przeszłości, nie wiemy co myślą, ani co czują (nawet wątki romantyczne sprowadzają się głównie do składania obietnic gładkim waćpannom, reszty musimy się domyślić). Wiemy natomiast jak walczą, gdzie zamierzali ciąć szablą i jak unikają ciosów, gdyż opisy pojedynków są naprawdę szczegółowe.
Zaliczenie „Czarnej szabli” do gatunku fantasy byłoby dużym nieporozumieniem. Książka jest zbiorem opowiadań typowo historycznych, choć zawiera elementy tajemnicze i nadnaturalne. Czyta się lekko, szybko i przyjemnie, ale trzeba się początkowo przyzwyczaić do typowego, archaicznego słownictwa. Ja polecałabym tą książkę wszystkim, którzy chcieliby przenieść się w czasy Rzeczpospolitej szlacheckiej i przekonać ile wtedy znaczył honor.

niedziela, 10 kwietnia 2011

"Wilczy miot"

autor: S. Andrew Swann
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2010
liczba stron: 382

Do przywidzenia było, że po modzie na wszelkiej maści wampiry musi przyjść czas na wilkołaki. I tu też autorzy mają duże pole do popisu, ponieważ wyobrażeń na temat tych istot jest wiele. Wilkołaczyca Swann’a jest oczywiście nadzwyczaj piękna i silna w ludzkiej formie, została wytresowana do zabijania pogan, całkowicie kontroluje swoją postać i nie jest zależna od księżyca, leczy się w ekspresowym tempie (wliczając odrastanie utraconych kończyn), srebro powstrzymuje przemianę w pół- wilka i zadaje rany, które trudno się goją. Autor postanowił umieścić fabułę swojej książki w czasach krucjat krzyżowych, chrystianizacji Prus i konfliktu cesarza Fryderyka II z papieżem Grzegorzem IX- wszystkie te elementy stanowią zarówno tło jak i przyczynę całej historii.
Lilię wraz z rodzeństwem znalazł w lesie, w legowisku demonicznego wilka, rycerz zakonu krzyżackiego. Została wytresowana do zabijania pogan, którzy nie chcieli przyjąć Chrystusa. Wpojono jej bezwzględne posłuszeństwo swojemu panu. Tylko że ów pan dostał pewnego dnia rozkaz zabicia bestii. Lilia uciekła więc ze swojego więzienia i - choć ciężko ranna- zdołała ukryć się w lesie gdzie znalazł ją Uldolf. Jak łatwo się domyślić rycerze zakonu nie spoczną póki nie znajdą potwora i głównie na tym opiera się cała akcja.
Książka podzielona jest na osiem części, w których rozgrywa się historia, poprzedzielanych interludiami, które stanowią retrospekcje z czasów dzieciństwa Lilii. Te wstawki oczywiście mają jakieś swoje funkcje budowania napięcia, wyjaśnienia postępowania bohaterów, czy inne takie. Jednak w książce, gdzie akcja i tak rozwija się bardzo powoli, a napięcie owszem- pojawia się, ale dopiero na ostatnich kilkudziesięciu stronach, takie przerywniki są niepotrzebne, rozpraszające i zniechęcające. Powodem żółwiego tempa z jakim historia płynie są niekończące się rozmyślania Lilii, Uldolfa i Erharda o przeszłości, o Bogu, o pochodzeniu, o tym kto jest dobry a kto zły i o tym co im tam tylko wpadło do głowy.
Sposób w jaki Swann prowadzi narrację również sprawia wrażenie, że chciał na siłę przedłużyć książkę- dzieli całość na drobne rozdzialiki, a w każdym przypomina co zdarzyło się w poprzednim, ale z punktu widzenia innego bohatera. W efekcie w jednym akapicie przeczytamy na przykład, że Uldolf znalazł Lilię nad strumieniem, nagą i ranną, a w następnym dowiemy się że Lilia leżała naga i ranna nad strumieniem, kiedy znalazł ją Uldolf. Oczywiście przy tej okazji autor zaznajomi nas z tym co oboje w tym czasie myśleli itd. W rzeczywistości powieść mogłaby mieć o połowę mniejszą objętość i wcale nie straciłaby przez to na wartości, być może wręcz przeciwnie.
„Wilczy miot” czyta się łatwo, ale też nie budzi szczególnych emocji, a po przeczytaniu niewiele zostaje w pamięci.
Trzeba jeszcze wspomnieć, że umieszczenie fabuły w realnym świecie, w trzynastym wieku, wymagało od autora wiele pracy i poświęcenia. Opisane zasady, tradycje, statuty zakonu krzyżackiego wiązały się z dogłębnymi studiami tekstów o tamtych czasach. Właśnie ten historyczny aspekt książki jest jej największym atutem i z tego względu sięgnęłabym po następny tom, gdyby tylko wpadł mi w ręce.

środa, 6 kwietnia 2011

"Konspiratorzy"

autorka: Shan Sa
moja ocena: 3/6 
wydawnictwo: MUZA SA
rok wydania: 2007
liczba stron: 222

Ayamei była na Placu Tiananmen, kiedy dokonywano tam masakry studentów. Była ich liderką. Zdołała jednak uciec przed wojskiem i po wielu trudach dotrzeć do Paryża, gdzie uzyskała status uchodźcy politycznego. Teraz żyje skromnie w kamiennicy przy Ogrodzie Luksemburskim, jest założycielką Stowarzyszenia Przyjaciół Demokracji w Chinach i jest samotna.
Johnatan Julian natomiast jest szpiegiem. Należy do organizacji- sekty Zielony Mandat, której ogólnym celem jest tropienie korupcji na wysokich szczeblach władzy. Wprowadził się do kamiennicy, w której mieszka Ayamei, a jego zadanie to uwieść i namówić do współpracy swoją sąsiadkę.
Książka podzielona jest na cztery części, z których każda ukazuje rzeczywistość z punktu widzenia różnych bohaterów. A ów punkt widzenia jest naprawdę odmienny.

Miłośnikom zawrotnej akcji, rozbudowanej fabuły i dialogów ta pozycja z pewnością nie przypadnie do gustu. Treść nie skupia się na tym co się dzieje na zewnątrz, lecz na tym co siedzi w środku, w głowach bohaterów; jest pełna przemyśleń, wspomnień i planowania nowych kłamstw. Gdzieś w tle pojawia się intryga polityczna, trochę historii życia bohaterów i opisów sytuacji Chin we współczesnym świecie. Całość, włączając barwny styl autorki, sprawia, że książki nie czyta się jednym tchem, niektóre sprawy trzeba przemyśleć, wczuć się w role bohaterów.

Po przeczytaniu tej lektury wyszukałam informację, że masakra na placu Tiananmen była punktem zwrotnym w życiu Shan Sa i wagę tego wydarzenia dla autorki widać wyraźnie w „Konspiratorach”. Po tym zdarzeniu, w wieku 18 lat, wyjechała z Chin i osiedliła się w Paryżu. Jej inna książka- „Brama Niebiańskiego Spokoju” również nawiązuje do postaci Ayamei, bohaterki spod Tiananmen (w rzeczywistości jedyną kobietą wśród liderów protestu była Chai Ling, która być może stanowiła dla autorki inspirację do stworzenia Ayamei).

sobota, 2 kwietnia 2011

"Żarna Niebios"

autorka: Maja Lidia Kossakowska
moja ocena: 6/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2008
liczba stron: 509

Przygodę z twórczością M.L. Kossakowskiej rozpoczęłam od „Siewcy wiatru”, którą to powieścią zaskarbiła sobie moje dozgonne uwielbienie. Świat, który stworzyła zauroczył, bohaterowie wzbudzili żywe emocje, a fabuła pochłonęła mnie na dobre. Z zapałem i dużymi oczekiwaniami sięgałam po inne książki autorki i z każdą kolejną rósł mój zawód. „Zbieracz burz”- kontynuacja „Siewcy wiatru” nie miał już tej magii i duszy. „Czerń”, pierwszy tom z serii „Upiór południa” skutecznie zniechęciła mnie do lektury pozostałych części swoją eterycznością i mistycyzmem. „Więzy krwi” to zbiór opowiadań słabszych i lepszych, ale też nie wyróżniających się z tłumu. I wreszcie dorwałam w bibliotece „Żarna Niebios”. Już po kilku stronach mogłam śmiało powiedzieć, że znalazłam to czego szukałam…

„Żarna Niebios” to zbiór dziesięciu opowiadań, z których każde jest odrębne, ale łączy je miejsce i niekiedy bohaterowie. Wszystkie historie rozgrywają się w świecie oraz z udziałem postaci z „Siewcy wiatru” i opisują wydarzenia, które tam stanowiły jedynie wzmiankę, tło lub czyjeś wspomnienie. I tak spotykamy się z archaniołem Gabrielem i „jego bandą” i dowiadujemy się jak ciężko jest im ukrywać straszną tajemnicę, odkrywamy czemu Asmodeusz tak nienawidzi Lilith, poznajemy ciężką pracę aniołów stróżów i jeszcze cięższe życie aniołów- narkomanów.
Warto również wspomnieć, że ostatnie opowiadanie pt. „Beznogi tancerz” jest zarówno prologiem do „Siewcy wiatru” i przybliża nam historię Daimona, którego Pan powołał do specjalnej służby.
Ten zbiór jest uzupełnieniem całości. Zastanawiającym się nad kolejnością czytania anielskiej serii polecam jednak zacząć od „Żaren Niebios”, gdyż każde opowiadanie będzie miało wtedy smak nowości, pełnej niespodzianek i zwrotów. Styl autorki jest niezmienny: lekki i przystępny, obfity w barwne opisy i ciekawe dialogi, nieraz pełen sarkastycznego humoru.

Z radością stwierdzam, że „Żarna Niebios” to zbiór opowiadań na najwyższym poziomie, pani Kossakowska w najlepszym (obok „Siewcy…”) wydaniu. Cieszę się, że mogłam ponownie spotkać się z moimi ulubionymi bohaterami w tym pięknym, niekiedy brutalnym, ale pełnym magii i wiary świecie.

wtorek, 29 marca 2011

"Eon. Powrót Lustrzanego Smoka"

autorka: Alison Goodman
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: TELBIT
rok wydania: 2010
liczba stron: 575

„Eon. Powrót Lustrzanego Smoka”- najlepsza powieść fantasy 2008 roku, zyskała uznanie krytyków i rzesze fanów, zdobyła liczne nagrody i wyróżnienia, została przetłumaczona na dziesięć języków… i tak dalej- takie hasła rzucają się na nas z okładki. No cóż, jak mawia przysłowie „każda pliszka swój ogon chwali”, ale czasem przynosi to odwrotny do zamierzonego efekt, a słowo „bestseller” odstrasza bardziej niż ceny cukru w obecnych czasach. Szkoda by było, gdyby ktoś się zniechęcił, bo lektura naprawdę jest warta przeczytania.

Eona przez cztery lata, pod okiem swojego mistrza, przygotowywała się do ceremonii wyboru ucznia Szczurzego lorda Smocze Oko. Przez cztery lata ukrywała swą płeć, gdyż tylko chłopcom wolno było kandydować. Poza tym była kaleką. Jednak posiadała także wielką moc- miała dar widzenia wszystkich dwunastu (obecnie jedenastu, gdyż Lustrzany Smok opuścił Imperium wiele lat temu) smoków, co się dotąd nigdy wcześniej nie zdarzyło, bowiem smoki ukazywały się jedynie swoim lordom oraz ich uczniom. Gdyby została wybrana na ucznia przez Szczurzego Smoka zapewniłaby sobie oraz swojemu mistrzowi honor, władzę oraz dostatnie życie.
Tymczasem w Imperium Niebiańskich Smoków nie dzieje się dobrze. Cesarz ma problemy ze zdrowiem, a na jego miejsce czyha zazdrosny brat, który dodatkowo ma poparcie obecnego przewodniczącego Smoczej Rady- Szczurzego lorda Smocze Oko. Co ma z tym wspólnego Eona i jaka będzie jej rola- nie zdradzę, polecam natomiast dowiedzieć się samemu podczas lektury tej pozycji w literaturze fantasy, bo warto.

Największą zaletą książki jest chyba świat, który został tu przedstawiony. Autorka sama przyznaje, że początkowo czerpała inspirację z historii i kultury Dalekiego Wschodu i odczuwa się to na każdej stronie. Mamy tu zatem opisy architektury (piękne ogrody, kolorowe budynki, rzeźby strzegące bram), rytuałów (świetnie ukazane obrzędy pogrzebowe), hierarchii (rodzaj i głębokość pokłonów w zależności od pozycji społecznej), szat i sposobu ubierania oraz wielu innych elementów tradycji i kultury Chin i Japonii. Jest to świat przebogaty, pełen barw, dźwięków i zapachów, opisy są liczne, ale nieuciążliwe.

Kolejną zaletą są smoki, a raczej ich oryginalność. Jeśli spodziewacie się typowych, latających i ziejących ogniem gadów, to możecie się zawieść. Niebiańskie Smoki są rogate i brodate (znowu ukłon w stronę kultury Dalekiego Wschodu) i właściwie mało jest w tej książce o smokach samych w sobie (wszak na ogół są niewidzialne), bardziej o ich energii, mocy i zjednoczeniu z człowiekiem.

Książkę czyta się szybko, mimo czasem uciążliwych fragmentów opisujących świat energii. Alison Goodman ma pióro lekkie i przystępne, a Smocze Imperium wraz ze swoją tradycją i intrygami przyciąga do lektury i pobudza wyobraźnię. Chyba najlepszą rekomendacją „Eon’a” będzie stwierdzenie, iż z niecierpliwością czekam na drugi tom- „Eonę”, która ma się pojawić już w kwietniu tego roku. Niestety na polskie tłumaczenie przyjdzie nam pewnie trochę poczekać.

czwartek, 24 marca 2011

"Harry Potter i kamień filozoficzny"

autorka: J.K. Rowling
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Media Rodzina
rok wydania: 2000
liczba stron:326

Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał, która książka miała największy wpływ na moje obecne upodobania literackie, bez wahania odpowiem, że „Harry Potter”. Gdyby ktoś mnie zapytał, którą książkę mogłabym czytać wielokrotnie, nawet znając jej treść na pamięć, odpowiedź również brzmiałaby „Harry Potter”. I jeśli ten ktoś zapytał by mnie, którą książkę będę najchętniej czytała swoim dzieciom, odpowiem tak samo- „Harry Potter”.

To dzięki tej niepozornej książce, za namową przyjaciółki, rozpoczęłam swoją przygodę z fantasy, a może i w ogóle z książkami, dzięki niej poznałam smak nieprzespanych nocy, poczułam jak to jest kompletnie oderwać się od rzeczywistości. Mnóstwo ludzi, w tym i ja, zastanawia się nad fenomenem „Harry’ego Potter’a”. Co takiego jest w tej książce, że tak mnie zauroczyła? Magia, odwaga, zagadka? Przecież niemal  każda pozycja w literaturze fantasy się o nie opiera. Lekki styl, prosty język, piękne wydanie? Również są bardzo często spotykane. Ale ale…

Któż z nas nie marzył w dzieciństwie, o tym żeby zostać czarodziejem/czarodziejką (albo chociaż umieć zgasić światło bez wstawania z łóżka)? Któż z nas nie chciał być kiedyś sławny, rozpoznawany na ulicy, doceniany i szanowany? I w końcu któż z nas nie chciał chronić słabszych, ratować ludzkości przed niebezpieczeństwem? A Harry Potter w dniu swoich jedenastych urodzin właśnie to otrzymał. I to wszystko naraz. Jego życie się zmieniło na lepsze, a skoro jego się zmieniło, to tak sobie myślę, że moje może też się kiedyś odmieni.

To jest książka o dobru, które zawsze zwycięża zło, o przyjaźni, która pomaga przetrwać trudne chwile, o magii, która powinna służyć prawu, a także o odwadze, marzeniach i nadziei. Jest o świecie, w którym każdy pragnie żyć: bezpiecznym, fascynującym, wygodnym, atrakcyjnym, u boku przyjaciół jakich każdy pragnie mieć.

Dlaczego więc tą książkę uwielbiam? Bo jest o marzeniach. O moich marzeniach.

poniedziałek, 21 marca 2011

"Gra o Ferrin"

autorka: Katarzyna Michalak
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Albatros
rok wydania: 2010
liczba stron: 421

Katarzyna Michalak- ostatnio chyba jedna z popularniejszych polskich pisarek, znana przede wszystkim z cyklu „Poczekajka”, ale jak sama przyznaje to „Gra o Ferrin” jest dziełem jej życia.
Dość sceptycznie podchodziłam do tej książki z kilku powodów: po pierwsze nie zachęcił mnie ani opis na okładce, ani tym bardziej sama okładka, do tego w mojej bibliotece książka miesiącami stała na półce nie zwracając niczyjej uwagi. Sama pewnie bym się na nią nie skusiła gdyby nie mnóstwo pozytywnych opinii jakie przeczytałam. I nie żałuję.

Karolina, młoda lekarka pogotowia ratunkowego, po kolejnej nieudanej próbie uratowania ludzkiego życia, postanawia opuścić świat, którym rządzi śmierć i pieniądz. Poprzez rytuał przejścia wybiera się do krainy z marzeń, o której tyle opowiadała jej ciotka- do pięknego, baśniowego, magicznego Ferrinu. Tutaj Anaela (bo takie imię Karolina przybrała w tym świecie) dowiaduje się o niewyobrażalnej mocy, którą posiada, o niszczącej kraj wojnie i o swoim w niej udziale jako Pierwsza z Przepowiedni. Gdyby wiedziała co ją tu czeka, nigdy by się nie wybrała w taką podróż. Miłość, nienawiść, zdrada, śmierć, ból, poświęcenie…

Anaela niemal powala swoją doskonałością- leczy, ratuje, naraża życie za każdego kto się nawinie, zasłania własnym ciałem, obiecuje niestworzone rzeczy, do tego posiada nadprzyrodzone moce, których używa li tylko do ratowania życia przyjaciół i wrogów. O tym, że jest piękna i ponętna nie muszę chyba wspominać. Pozostali bohaterowie może nie są postaciami zbyt oryginalnymi, ale większość z nich posiada przynajmniej jakieś wady (lub same wady).

Ogromną rolę w tej książce odgrywają emocje. To one napędzają bohaterów, to na nich opiera się cała akcja, to one są przyczyną wszystkich wydarzeń. A wśród nich królują miłość oraz nienawiść.
Fabuła powieści jest rozbudowana, choć trochę chaotyczna, gdyż autorka prowadzi narrację z punku widzenia wielu bohaterów. Unika pisania o przeszłości (o Karolinie z czasów jej ziemskiego życia nie wiemy praktycznie nic), zapoznaje nas jedynie z niezbędnymi faktami, czasami niewystarczającymi, by dopiero na ostatnich stronach co nieco wyjaśnić.
Dużym minusem jeżeli chodzi o fabułę jest potraktowanie dużej części bohaterów w taki a nie inny sposób- sprawia to wrażenie, jakby autorka nie wiedziała co z nimi uczynić gdy już przestali odgrywać swoją rolę w powieści.

Sam pomysł na książkę, może niezbyt oryginalny, bardzo mi się jednak spodobał- baśniowa kraina, wojna, magia, miłość i zdrada, elfy i wiedźmy- to są moje ulubione klimaty.
K.M. sama o sobie mówi, że jej styl to dialog i akcja, brak opisów przyrody. I trzeba przyznać, że dzieje się tu i dużo i w trybie przyspieszonym, nie ma miejsca na przystanek i nabranie oddechu. Cała historia kończy się równie szybko jak się zaczęła, pozostawiając po sobie pytania, na które odpowiedzi czekać będą w następnych tomach (mam nadzieję).

czwartek, 17 marca 2011

"Tajny wywiad cara Grocha"

autor: Andriej Bielanin
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2010
liczba stron: 268

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami… tfu, stop! Przecież jesteśmy w rosyjskiej bajce. Jeszcze raz:
W dwudziestym siódmym królestwie, tam gdzie ptak nie doleci, wilk nie dobiegnie, koń nie doskoczy, co gorsze- w czasach sprzed sprowadzenia kartofli, stoi sobie miasto Łukoszkino, w którym siedzibę swoją ma pewien car. Car Groch dokładnie- odważny, przeważnie mądry, w złości porywczy nieco (najpierw podejrzanych wiesza, później dowodzi winy), ale o miasto i jego mieszkańców dba. A w mieście tym zamieszkuje pewna Baba Jaga. I jak na prawdziwą Babę, a do tego Jagę przystało: ta gotuje wybornie, czaruje niezgorzej i wygląda strasznie. Ale serce ma ze złota. Dlatego też kiedy z jej piwnicy wyszedł podporucznik milicji Nikita Iwanowicz Iwaszow, przybysz z odległego świata (czyli mniej więcej współczesnej Rosji) udzieliła mu wszelkiej gościny, a ze swojej chaty pozwoliła zrobić miejscową komendę milicji, jedyną na cały kraj, a pewnie i ówczesny świat. Dobry milicjant w każdym miejscu i czasie dba o ład, porządek i służy prawu, więc Nikituszka szczerze mówiąc mocno przejęty nowym otoczeniem nie był. Miał wikt i opierunek, dobrą pracę, regularną płacę- lepiej niż w poprzednim domu (tylko tych kartofli żal, bo zjadłoby się takich pieczonych). Znajomości też sobie szybko wyrobił, bo sam car Groch liczył się z jego zdaniem!
Tak więc kiedy carski skarbiec zostaje okradziony, Nikita Iwanowicz ma niepowtarzalną szansę wykazania się i schwytania złodzieja. Jednak nie będzie to takie proste, bo okazuje się, że skradziony kuferek złota to jedynie wierzchołek góry lodowej, a cała sprawa jest znacznie poważniejsza.

Nie wiem skąd biorą się pomysły w głowie Andriej’a Bielanin’a, ale jest ich tam całe mnóstwo. W jego książkach zawsze tyle się dzieje, że czasem trudno sobie przypomnieć kolejność zdarzeń, przeplata się wiele różnych motywów i rozwiązań, które co najdziwniejsze nie kłócą się ze sobą, ani nie powodują przesytu. Obok siebie pojawiają się więc elementy rosyjskiego folkloru, współczesnej muzyki czy literatury angielskiej (bo nie wiem czy wiecie ale Szekspir „Romea i Julii” sam nie wymyślił, tylko bezczelnie ściągnął gdzieś podsłuchaną historię Romka i Julki, co to niedaleko Łukoszkina mieszkali i żadną się tam tajemniczą miksturą nie truli, tylko się Romko narąbał do nieprzytomności).
Co więcej- humoru tej książce też nie brakuje, więc podczas lektury no po prostu nie można się nudzić, choćby się bardzo chciało, a już szczególnie gdy do akcji wkracza mój ulubieniec Mitka- chłop jak dąb, życie by za ojczyznę oddał, ale inteligencją zbytnio nie grzeszy. Lekki styl autora, praktycznie brak jakichś bardziej szczegółowych opisów, więc całość czyta się szybko i przyjemnie.
Może i ta historia nie mrozi krwi w żyłach, może nie przyspiesza bicia serca, ale na pewno zapewnia rozrywkę i dużą dawkę dobrego humoru.