niedziela, 3 stycznia 2016

Złodziej pioruna

autor: Rick Riordan
moja ocena: 4+/6
wydawnictwo: Galeria Książki
rok wydania: 2009
liczba stron: 360

tom I cyklu "Percy Jackson i bogowie olimpijscy"

Tradycyjnie już przykuta grypą do łóżka podczas przerwy świątecznej i noworocznej postanowiłam sięgnąć po coś lekkiego co od dawna chciałam przeczytać. Mitologia grecka fascynuje mnie od dziecka, podobnie jak ogólnie pojęta kultura starożytnej Grecji- nie mogłam zatem nie sięgnąć po cykl o Percy'm Jacksonie.

Percy jest dwunastolatkiem zaliczanym do tzw. "trudnej młodzieży". W ciągu sześciu lat nauki zmieniał szkołę dokładnie sześć razy, ma stwierdzoną dysleksję, ADHD i wrodzony talent do pakowania się w kłopoty. Wokół niego wciąż dzieją się dziwne rzeczy, do których po dwunastu latach w końcu można przywyknąć. Dopiero kiedy jego nauczycielka zmienia się w skrzydlatego potwora i próbuje go zabić, a do tego okazuje się, że jego najlepszy przyjaciel zamiast stóp ma kopyta, Percy zaczyna podejrzewać, że to nie z nim jest coś nie tak. Wkrótce cały świat wywróci się do góry nogami, gdy chłopiec dowie się, że rządzą nim greccy bogowie. Mało tego. Jeden z nich okaże się jego ojcem.

To co uczynił Rick Riordan zasługuje na wielkie brawa. Umiejscowił on całą grecką mitologię we współczesnym świecie. Ba! Nawet znalazł w Nowym Jorku miejsce dla góry Olimp! I tak Ares jeździ sobie po mieście na Harley'u, Meduza sprzedaje krasnale ogrodowe i inne, nadzwyczaj realistycznie przedstawione, kamienne rzeźby przy drodze krajowej, a Dionizos ze względu na zakaz spożywania alkoholu zapija się dietetyczną colą. Naprawdę trzeba było nie lada głowy, żeby to wszystko miało i ręce i nogi. Dodajmy do tego jeszcze wycieczkę po Stanach Zjednoczonych jaką serwuje nam autor i już w ogóle mamy kawałek ciekawej literatury o wartościach nie tylko rozrywkowych, ale i poznawczych.

Czytając "Złodzieja pioruna" nie mogłam się oprzeć porównywaniu tej książki do Harry'ego Potter'a. Jest wiele podobieństw: nastoletni chłopiec wokół którego dzieją się dziwne rzeczy, patologiczna rodzina, w której dorasta, w końcu szkoła do której trafia w określonym wieku i gdzie spotyka sobie podobne dzieci. Jest wybrańcem- bardziej wyjątkowy od innych wyjątkowych. Pojawia się czarny charakter, który chce go wykorzystać. Niezdarny przyjaciel, mądralińska przyjaciółka. Można by było jeszcze długo wymieniać, tylko po co? Percy'ego od Harry'ego różni charakter. Polubiłam go od pierwszych stron: sprytny, elokwentny, wygadany, łobuzowaty, jednocześnie przyjacielski, empatyczny i uczciwy. Zawsze pierwszy pakuje się w kłopoty. Na ochotnika.

Moja ocena pewnie byłaby wyższa, gdyby nie błąd który popełniłam wcześniej- kilka miesięcy temu obejrzałam ekranizację (nie wiem, czy można to nazwać błędem, bo to pewnie przez nią wespół ze wszystkimi pozytywnymi recenzjami, które przeczytałam o książce, zdecydowałam się sięgnąć po tą lekturę). I choć szczegółów już nie pamiętałam, to wiedziałam jakie będzie zakończenie. Dlatego nie mogłam cieszyć się lekturą w pełni. Tym bardziej nie mogę się doczekać poznania kolejnych przygód Percy'ego i innych bohaterów mitologii greckiej.

czwartek, 17 grudnia 2015

Magia sprzątania

autorka: Marie Kondo
moja ocena: 3+/6
wydawnictwo: Muza
rok wydania: 2015
liczba stron: 224

Jak co roku- przychodzi grudzień, a wraz z nim temat przedświątecznych porządków. Tym razem postanowiłam poszukać wsparcia. Autorka obiecuje, że gdy tylko zastosuję jej metodę już nigdy nie będę miała bałaganu i w ogóle całe moje życie zmieni się na lepsze. I wiecie co? Ja jej wierzę. Wierzę, że jeśli znajdzie się ktoś, kto zastosuje się do wszystkich zasad metody "KonMari" to rzeczywiście odmieni swoje życie. Autorka poprzez sprzątanie uczy czytelnika podejmowania decyzji mając na względzie jedynie jego dobro. Sprzątanie zgodnie z tą metodą polega na eliminowaniu wszystkiego, co nie wywołuje uczucia szczęścia. A to co zostanie ma mieć swoje miejsce. Ot cała filozofia. Gdyby autorka na tym skończyła, dostałaby ode mnie lepszą ocenę.
Ale Marie Kondo idzie o krok dalej i przypisuje przedmiotom cechy ludzkie. Uważa, że każdy przedmiot ma duszę. W związku z tym wchodząc do domu powinniśmy się z nim przywitać, zapytać co słychać. Zdejmując skarpetki należy je przeprosić za szkodliwe warunki pracy, podziękować, że zechciały nie spadać ze stóp i po praniu broń Boże nie zwijać w kłębek, bo się stresują. Generalnie trzeba dużo dziękować, przede wszystkim jak się coś wyrzuca, bo wtedy się uwalnia jakaś energia, która wraca. No jak ktoś wierzy w takie rzeczy to pewnie u niego zadziała.
Ja swojego życia zmieniać nie chcę, więc rozmawiać z meblami nie zamierzam, ale eliminację swoich nadmiarowych dóbr przeprowadzić planuję w najbliższej przyszłości. Autorka opisuje w jakiej dokładnie kolejności takie sprzątanie najlepiej przeprowadzić. Podaje kilka cennych rad i trików dotyczących przechowywania rzeczy, sposobu układania czy zagospodarowania miejsca. Nie jest ich jednak zbyt dużo, większą część pracy ma wykonać nasza intuicja.
"Magia sprzątania" to ciekawa książka, która dla mnie ma znaczenie głównie motywacyjne, co przed Świętami jest szczególnie ważne.

niedziela, 13 grudnia 2015

Darmowe e-książki dla Blogerek



Lubicie ebooki?

Wydawnictwo Wymownia mając na celu wspieranie czytelnictwa,
rozdaje darmowe książki w formie elektronicznej.
Szczegóły na stronie:

Ja już się nie mogę doczekać pierwszej dostawy :)

Dawca

autorka: Lois Lowry
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Galeria Książki
rok wydania: 2014
liczba stron: 296

tom I cyklu "Dawca"

Równość. Zgodność. Jednakowość. Świat bez przemocy, cierpienia i niesprawiedliwości. Ale także życie bez barw, uczuć i możliwości wyborów. Człowiek się rodzi, dorasta w określonym tempie, uczy ściśle określonych zasad, podejmuje wybraną dla niego pracę, po czym zakłada "komórkę rodzinną" z przeznaczoną mu partnerką i otrzymuje wyselekcjonowane dzieci. Gdy przestaje być potrzebny społeczeństwu zostaje "zwalniany". Łatwo się domyślić co to dla niego oznacza. Każda czynność, rozmowa, porządek dnia odbywa się według określonych reguł. Nie ma miejsca na odmienność czy jakikolwiek wybór. Utopia. W takim państwie, każdy obywatel ma swoją rolę. Dla Jonasza, naszego głównego bohatera, przypadła posada Odbiorcy. Jedynej osoby, która dysponuje wspomnieniami z czasów, kiedy ludzie okazywali sobie miłość, czuli promienie słońca na skórze czy umierali w męczarniach. Jonasz w trakcie szkolenia poznaje i sam doświadcza uczuć, których inni nie umieją nawet nazwać. Chłopak jednak szybko odkrywa, że to idealne społeczeństwo, do którego należy, pozbawione jest człowieczeństwa, sensu istnienia. I oczywiście postanawia to zmienić...

Książka, mimo (a może właśnie dlatego) że przeznaczona jest dla młodzieży (główny bohater to niespełna dwunastolatek)- porusza bardzo ważne kwestie społeczne: krytykę odmienności, brak możliwości decydowania o czymkolwiek, poświęcenie jednostki dla dobra ogółu. Jest napisana bardzo przystępnym językiem i czyta się ją błyskawicznie, skłania jednak do refleksji.

Czy można stworzyć idealny świat bez żadnych wad? Czy selekcja obywateli i eliminacja tych o cechach odmiennych od reszty jest etyczna? Czy warto wyrzec się emocji, wszelkich uczuć dla dobra społeczeństwa? Odpowiedzi na te pytania wydają się oczywiste, ale w świetle ostatnich wydarzeń na świecie, doprawdy zaczynam się zastanawiać dokąd zmierza nasza cywilizacja.

wtorek, 8 grudnia 2015

Nomen Omen

autorka: Marta Kisiel
moja ocena: 4+/6
wydawnictwo: Uroboros
rok wydania: 2014
liczba stron: 336

To już moje drugie spotkanie z twórczością pani Marty Kisiel. Po ciepłym i przezabawnym "Dożywociu" przyszła kolej na elementy grozy przy zachowaniu dobrego humoru w "Nomen Omen".

Bohaterką książki jest Salomea Przygoda. "Z figury Rubens, z fryzury Tycjan, z gęby zaś, wypisz, wymaluj, Picasso." No cóż- niektórzy mają w życiu łatwiej, inni trudniej, a Salka stoi gdzieś na samym końcu tej kolejki. Na dodatek przez całe życie, oprócz swojego odbicia w lustrze, prześladuje ją Pech. Pech przez duże Pe. Dzień bez wywiniętego orła, nabitego guza, rozerwanej kiecki, czy innych bolesnych lub obciachowych zdarzeń- to dzień stracony. No i pomijając kwestie natury Natury i natury losowej, jest jeszcze rodzina... Rodziny się nie wybiera. Salka coś o tym wie. Dlatego gdy nadarza się okazja spakować manatki i resztki godności osobistej, wyprowadza się z rodzinnego domu do zbawiennego Wrocławia. Kto by przypuszczał, że wspaniała przyszłość jaka miała ją czekać z dala od zwariowanej familii, wcale nie będzie taka świetlana. Właściwie to będzie trochę mroczna. No... tak jakby całkiem czarna. Z upiorami, szeptami, papugami, grobami i starszymi paniami w gratisie.

Znakiem charakterystycznym autorki jest humor. Całe mnóstwo sarkastycznego humoru. I to nie takiego, co to się dyskretnie uśmiechamy pod nosem, ale takiego od którego wybuchamy śmiechem niezależnie od tego gdzie się znajdujemy. Tak było kiedyś w przypadku "Dożywocia" i tak jest teraz podczas czytania "Nomen Omen". W związku z tym tych książek absolutnie nie polecam do czytania w autobusach czy poczekalniach, jeśli nie chcecie, aby pozdrawiano Was pukaniem w czoło. Pod biurkiem w pracy też nie bardzo, bo niekontrolowany śmiech psuje element konspiracji.
Oprócz wspomnianej już, biednej Salki, w "Nomen Omen" znajdziemy jeszcze całe zastępy świetnych postaci, równie przerysowanych i równie zabawnych, jak na przykład Niedaś. Młodszy brat Salki- bystry jak woda w klozecie, wielbiciel gier komputerowych, przystojniak o gołębim sercu. Pani Matylda i Jadwiga- siostry identyczne z wyglądu, zupełnie różne w zachowaniu. Papuga o bardzo bogato rozwiniętym poczuciu sprawiedliwości. No długo by wymieniać.

Mimo mojego zachwytu nad postaciami i humorem, jak również ogólną sympatią do twórczości autorki, lektura tej książki już mnie trochę męczyła. Właściwie ciężko jest mi nawet stwierdzić dlaczego. Może od nadmiaru tego sarkazmu. Może należy sobie tę książkę, a zatem i humor w niej zawarty dawkować, a nie połykać w całości. A może po prostu oczekiwałam jakiejś konkretnej akcji, bardziej rozwiniętej fabuły, która tutaj, powiedzmy szczerze, dobrze się zapowiadała, tylko jakoś znikła w tłumie. Jednak na poprawę nastroju polecam jak najbardziej. W końcu śmiech to zdrowie- ja po lekturze, czuję się bardzo zdrowo :)

środa, 25 listopada 2015

Ekonomia gastronomia. Jedz lepiej i wydawaj mniej.

autorzy: Allegra McEvedy, Paul Merrett
moja ocena: 6/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2012
liczba stron: 317

Ci co mnie znają, wiedzą doskonale, że uwielbiam gotować. Moja pasja do gotowania, w połączeniu z tą do książek owocuje tym, że na półce dosłownie mnożą mi się książki kucharskie i nie mam ich nigdy dość. Kocham je wszystkie, ale najbardziej cenię te, gdzie oprócz przepisów znajdę "coś extra", na przykład historię jakiegoś dania, wskazówkę szefa kuchni, czy porady dotyczące zdrowia. Tak, żeby w ostatecznym rozrachunku było co zjeść i co poczytać :)
Autorów "Ekonomii gastronomii" poznać można było w programie telewizyjnym o tym samym tytule. Mimo, że obejrzałam kiedyś kilka odcinków i mi się spodobały, lektura wersji papierowej bardziej trafiła w mój gust (jak na mola przystało). I żeby było śmiesznie- przepisy są tylko dodatkiem do tej książki kucharskiej. Najważniejsze jest to, co jest między nimi...

"Ekonomia gastronomia" to nie jest typowa książka kucharska. W moim odczuciu jest to cała filozofia poparta jedynie kilkoma przykładowymi przepisami ukazującymi od czego zacząć i jak to ma wyglądać. Autorzy starają się nauczyć czytelnika świadomego podejścia do gotowania, tak aby ten mógł zdrowo i smacznie zjeść jednocześnie oszczędzając czas, pieniądze i środowisko. Prowadzą nas przez całą drogę związaną z prowadzeniem kuchni: rozpoczynając od jej niezbędnego wyposażenia, poprzez planowanie posiłków, zakupy, zarządzanie czasem, kończąc na przepisach i poradach co zrobić z resztkami. Uczą dlaczego nie warto kupować produktów wysoko przetworzonych; przekonują, że w ekonomicznym gotowaniu nie chodzi o kupowanie jak najtańszych produktów wątpliwego pochodzenia. Wręcz przeciwnie. Autorzy nakłaniają nas do zaopatrywania się w możliwie najlepszej jakości składniki na jakie nas stać i wykorzystywanie ich w pełni.

Jeśli chodzi o przepisy, książka podzielona jest na kilka rozdziałów powiedziałabym- praktycznych. Nie znajdziemy w niej kategorii typu: zupy, mięsa, ryby, ciasta. Jeśli natomiast jesteśmy bardzo głodni i chcemy ugotować coś szybko, zaglądamy do rozdziału "Kolacje w środku tygodnia"; jeśli urządzamy spotkanie w gronie znajomych sięgamy do "Kolacje dla przyjaciół"; a jak już teściowa ma wpaść na obiad, to koniecznie korzystamy z kategorii "Restauracyjne dania w domu".
Moja ulubiona część książki to "Przepisy podstawowe", gdzie autorzy pokazują jak z jednego dania można przyrządzić trzy inne, albo z jednego, głównego składnika- trzy różne dania. Trzeba jednak pamiętać, że jest to książka napisana przez rodowitych Anglików, więc i dania będą typowo angielskie. Dużo tu składników mało u nas popularnych, jednak w dzisiejszych czasach nie stanowi to już dużego problemu.

Nie ukrywam, że w ostatnim czasie jest to jedna z moich ulubionych książek kucharskich z kolekcji. Za każdym razem znajduję w niej coś ciekawego.  Każdy przepis poprzedzony jest wstępem o pochodzeniu dania, wytłumaczeniem dlaczego znalazł się w książce. Jednym słowem jest tu wszystko to, co lubię najbardziej: coś do zjedzenia i do poczytania :)

poniedziałek, 23 listopada 2015

"Król Wron"- tom I

autor: Szymon Krug
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: MadMoth Publishing
rok wydania: 2015
liczba stron: 363

Jedna, mało istotna decyzja może zmienić całe Twoje życie...
Jeden nieuważny krok może przynieść śmierć...
Jedna, przypadkiem napotkana osoba może zburzyć cały Twój świat...
I nagle stwierdzasz, że koszmar się dopiero zaczyna, a śmierć wcale nie byłaby taka zła...

Adam jest redaktorem niewielkiego wydawnictwa i lubi to co robi. Lubi też się dobrze zabawić i pewnej upojnej nocy po prostu wybiera złą drogę. W ciemnym zaułku spotyka istotę z piekła rodem i od tej chwili nic już nie jest takie samo. Wizyty nadprzyrodzonych istot, wędrówki po innych światach, przeżycie własnej (i nie tylko) śmierci... Wierzcie mi- pobyt w szpitalu psychiatrycznym to wakacje all inclusive w porównaniu do zdarzeń, które mają rozegrać się potem.

"Dużo złych rzeczy dzieje się, kiedy jesteśmy pijani."- tak rozpoczyna się cała historia. Jakie to prawdziwe... Z każdą przeczytaną stroną coraz bardziej zagłębiamy się w świat, gdzie w to co znamy i uważamy za normalne wkradają się elementy rodem z baśni i horroru. Gdzie zjawy polują na ludzi, wrony mówią, a autobus może zawieść do miasta, z którego nie można wrócić. Gdzie obok nas żyją istoty, których wolelibyśmy nigdy nie spotkać, a opuszczone domy nie są całkiem opuszczone. Gdzie śmierć czai się w cieniu, ma ogon i nie będzie nikogo oszczędzać. I wreszcie w świat gdzie można ot tak po prostu zabrać komuś duszę, choć wszyscy wiedzą, że to niemożliwe.

Adam, główny bohater, choć potrafi zaskoczyć jakimś błyskotliwym żartem, na ogół jest typem raczej zwykłym i mało interesującym. Obok niego występuje jednak cała plejada postaci niezwykłych i/lub nienormalnych (wliczając w to nie całkiem typowego psa). Nie zawsze są dobre, nie zawsze sprawiedliwe, ale zawsze charakterystyczne i intrygujące.
Akcja "Króla Wron" bardzo szybko mknie do przodu. Fabuła trzyma nas mocno i nie chce puścić, aż w końcu spostrzegamy, że jest już trzecia w nocy, a cienie wokół są jakoś bardziej czarne niż zazwyczaj... Wtedy grzecznie odkładamy książkę i staramy się zasnąć, ale światła na wszelki wypadek nie gasimy...
Od czasu do czasu autor wplata fragmenty opisujące dziwne sny lub psychodeliczne wizje głównego bohatera, które spowalniają całą akcję. Zdarzało się, że je omijałam, bo jest to coś czego po prostu w książkach nie lubię.

O tym, że książka powstała w ramach akcji crowdfundingowej słyszałam zanim po nią sięgnęłam. Spodziewałam się lektury wydanej na papierze wątpliwej jakości, małej czcionki lub przynajmniej kiepskiej grafiki, jednak miło się zaskoczyłam. Okładka bardzo ładna, karteczki bieluśkie i wcale nie przezroczyste, lupy do czytania też nie potrzebowałam. Jedyny mankament to brak korekty, który widać niemal na każdej stronie. Przecinki, kropki, literówki- no jest tego mnóstwo. Jednak jako, że jest to debiut zarówno autora jak i wydawnictwa MadMoth, można przymknąć na to oko i liczyć na poprawę. Mam nadzieję, że na drugi tom nie będzie trzeba długo czekać.


Dziękuję wydawnictwu MadMoth Publishing za udostępnienie książki do recenzji.

niedziela, 19 sierpnia 2012

"Przyrzeczeni"

autorka: Beth Fantaskey
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2011
liczba stron: 403

Czasem po przeczytaniu jakiejś książki nie potrafię napisać o niej nic konstruktywnego. Dzieje się tak, gdy powieść pochłaniam jednym tchem i skupiam się wyłącznie na fabule, na tym co stanie się za moment i czy tego właśnie oczekiwałam. Z jednej strony świadczy to o samej książce- z pewnością jest ciekawa i trudno się od niej oderwać, z drugiej natomiast takie stwierdzenia nikogo do przeczytania nie zachęcą.
Postawmy więc sprawę jasno- jest to kolejna pozycja z gatunku paranormal romance z udziałem wampirów. Rozpoczyna się tradycyjnie: on, Lucjusz- nowy, tajemniczy uczeń z wymiany, ona, Jessica- zwykła amerykańska nastolatka. Ale co dziwne- Lucek wcale nie ukrywa przed Jess, że jest wampirzym księciem. Mało tego- ten arogancki, zarozumiały i zadufany w sobie obcokrajowiec, już przy pierwszym spotkaniu śmie twierdzić, że ona także należy do jego rasy (a nie ma kłów, bo kobiety przechodzą transformację dopiero po ugryzieniu) i o zgrozo- jest jego królewską narzeczoną. Jess po usłyszeniu tych rewelacyjnych wieści robi to, co przystało księżniczce i … prawie nadziewa przyszłego męża na widły. Od tej pory uganianie się jednego za drugim i udowadnianie istnienia wampirów to będą główne motywy książki, choć nie jedyne i nie najważniejsze.
Jessica Packwood- narratorka i główna bohaterka jest postacią, której nie mogę do końca rozgryźć, ani polubić. Jess jest spadkobierczynią jednego z największych rumuńskich wampirzych rodów wychowaną w Stanach. Zderzenie dwóch światów w jej osobie skutkuje nieobliczalnością jej zachowania: niekiedy postępuje mądrze i dojrzale, innym razem wychodzi z niej nieznośna nastolatka. Jest dziewczyną inteligentną, upartą i wrażliwą, ale jakichś większych emocji we mnie nie wzbudziła.
Moim ulubionym bohaterem jest natomiast Lucjusz- jest księciem i zachowuje się tak, jak na księcia przystało- jest zarozumiały, sarkastyczny i honorowy. Innych traktuje z wyższością, ale też z nienaganną kulturą. Nie brakuje mu przy tym poczucia humoru i rycerskości. Jednym słowem taki książe na czarnym koniu, tylko bardziej arogancki ;)
Co kilka rozdziałów możemy przeczytać list napisany przez Lucjusza do swojego wuja, dzięki czemu mamy wgląd w jego sposób myślenia i uczucia. Swoją drogą z tego wuja to też niezły ancymon i nieźle namiesza w całej historii.
Jak już wspomniałam książkę czyta się zatrważająco szybko i ciężko się od niej oderwać. Nie jest to literatura poważna, czy rozwijająca, ale przyjemna lektura dla dziewcząt o romantycznym usposobieniu (nazwanie jej kobiecą chyba byłoby przesadzone) oparta na motywie księcia z bajki w połączeniu z wampirem. Dla sympatyczek paranormali będzie jak znalazł :)

*Znalazłam informacje o tym, że napisana jest już druga część „Przyrzeczonych” i niestety Nasza Księgarnia w Polsce wydać jej nie zamierza. Wielka szkoda, mam jednak nadzieję zdobyć jakoś wersję oryginalną i pomęczyć się trochę z moim angielskim ;)

poniedziałek, 23 lipca 2012

"Nawiedzone miasteczko Shadow Hills"

autorka: Anastasia Hopcus
moja ocena: 4-/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2011
liczba stron: 350

Książki wydawnictwa Nasza Księgarnia ostatnio dominują na moich półkach. Dzieje się to za sprawą wyprzedaży książek lekko uszkodzonych, gdzie za grosze kupuję egzemplarze w doskonałym stanie (leciutko zagięta okładka czy nie do końca zdarta naklejka to w księgarniach norma, a tu powód do drastycznego obniżenia ceny). Wydawnictwo może się poszczycić bogatą ofertą książek dla dzieci i młodzieży, ale także literatury dla dorosłych, poruszającej tematy trudne i niecodzienne. Jako że w duszy wciąż jestem nastolatką ;) zaopatrzyłam się ostatnio w kilka pozycji z gatunku paranormal romance. I tak właśnie na moją półkę trafiło „Nawiedzone miasteczko Shadow Hills”…
Persephona Archer przyjeżdża do nowej szkoły, aby odkryć przyczynę śmierci swojej siostry Ateny. Podobnie jak Atena za życia, Phe miewa dziwne sny i wizje, które przywiodły ją do Shadow Hills. Tutaj czeka na nią jednak więcej pytań niż odpowiedzi, a tajemnicza śmierć siostry nie jest jedyną zagadką do rozwiązania. Spotkanie chłopaka ze swoich koszmarów nie ułatwia sprawy tym bardziej, że jest tak zabójczo przystojny. I nie do końca normalny. Ale co tam, Phe też do takich nie należy, ale jeszcze o tym nie wie…
Książka opiera się na utartym schemacie: nowe miejsce, nowa szkoła, nowi ludzie. Super przystojny chłopak, który oczywiście nie jest zwykłym człowiekiem i nie przystosowana do klimatu dziewczyna, która rzecz jasna też całkiem normalna nie jest. Jest ona, jest on i wspólne zajęcia z fotografii… Standard. No ale właśnie w ten powielany wielokrotnie schemat wpisana jest historia niezwykła. Nie spotkamy tu prawie żadnych istot innego gatunku (bo ten przystojniak wbrew mojemu przekonaniu wcale nie okazał się wampirem (!)), za to dużo zagadek, niewyjaśnionych i wyjaśnionych prawie naukowo zjawisk, cmentarzy. A całość doprawiona jest maleńką szczyptą mitologii.
Persephona Archer to główna bohaterka i narratorka. W zasadzie boję się książek, których narratorkami są zakochane piętnastolatki, ale trzeba przyznać, że nie spisała się najgorzej. Nie ma irytującego zwyczaju wielokrotnego podkreślania swoich uczuć, a zachowuje się, no cóż, zachowuje się jak przystało na jej wiek. Inni bohaterowie chociaż istnieją, to wiemy o nich niewiele i są raczej dodatkiem do fabuły. Zdecydowanym atutem powieści jest sama historia i jej zagadki, których rozwiązanie wcale nie jest takie oczywiste. Nie wszystko zostaje całkowicie wyjaśnione, zapowiada się więc na drugą część.
„Nawiedzone miasteczko Shadow Hills” to książka o młodzieży i dla młodzieży. Choć oparta na schemacie, jest inna niż wszystkie, nie jest przewidywalna i co tu dużo pisać- po prostu ciekawa. Ja z pewnością sięgnę po kolejny tom jak tylko się pojawi, choć do młodzieży się już chyba nie zaliczam ;)

środa, 27 czerwca 2012

"Ja, anielica"

autorka: Katarzyna Berenika Miszczuk
moja ocena: 3+/6
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2011
liczba stron: 379

Na początku wypadałoby chyba wytłumaczyć się z kiepskiej aktywności mojego bloga. Samej przed sobą mi wstyd, że ostatnio tak mało czasu poświęcam moim skarbom tęsknie spoglądającym z półek. Pół roku temu zmieniłam status społeczny z osoby uczącej się (czyt. bezrobotnej) w nareszcie pracującą i ciężko jest mi znaleźć czas na czytanie. Kiedyś miałam ambicje przeczytać 52 książki w roku- teraz mam nadzieję dobić chociaż do 12-tu… Żałosne… Ale niestety, za coś trzeba kupować te wszystkie książki. Więc rzędy nie przeczytanych tomów rosną (myślałby kto, że jak mało czytam, to i mniej kupuję ;) ), ale zbliża się upragniony wiek emerytalny (jeszcze tylko jakieś 40 latek) więc wtedy sobie zaszaleję ;)  A tymczasem nie pozostaje mi nic innego jak te marne kilka stron dziennie przed zaśnięciem.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

„Ja, anielica” to druga część trylogii autorstwa Katarzyny Bereniki Miszczuk. Pierwszym tomem byłam zaskoczona, w większości pozytywnie, choć momentami miałam ochotę rzucić nim o ścianę. Byłam niezmiernie ciekawa czy autorka zmieniła swoje podejście do pewnych spraw i czy drugi tom będzie równie irytujący jak i wciągający.
Po uratowaniu osób z Iskrą Bożą i przypadkowym wysadzeniu Księżyca, władze Nieba i Piekła postanawiają cofnąć czas i zabrać Wiki pamięć. Od tej pory żyją sobie razem z Piotrem całkowicie nieświadomi i szczęśliwi. Nuda. W tym czasie przystojny diabeł Beleth, który dla odmiany o Wiktorii nie zapomniał, planuje przywrócić jej pamięć, wplątać w kolejną aferę no i rzecz jasna uwieść. Coraz częściej na ich drodze staje też nowa postać, tym razem anioł, który przebiegłością przewyższa nawet Azazela. Ma wielkie ambicje i do swych niecnych celów potrzebuje nie kogo innego jak Wiki. Posunie się naprawdę daleko by zmusić ją do współpracy…
Akcja powieści rozgrywa się tym razem w Niebie. W „Ja, diablica” ta część zaświatów ukazana była jako miejsce chłodne, nudne i nieciekawe. Teraz natomiast dowiadujemy się, że Arkadia to kraina baśniowo piękna, gdzie wszyscy są ufni i szczęśliwi, przepojeni dobrocią i miłosierdziem. Anioły, na pierwszy rzut oka istoty nieco nudnawe, podobne do siebie, mają swoje pasje, słabości, a nawet życie prywatne. Jednocześnie okazuje się, że nawet wśród istot tak doskonałych trafiają się zbrodniarze i spiskowcy marzący o władzy, którzy nie cofną się przed niczym, by osiągnąć zamierzony cel…
Moim głównym zarzutem co do pierwszej części była postać głównej bohaterki i narratorki. Wiktoria działała mi na nerwy swoim zachowaniem, które potocznie można by było nazwać po prostu dziecinnym. Niestety w drugiej części wcale nie wydoroślała. Oczywiście jest dziewczyną, która ma rozum i nawet potrafi go używać, na język też nie choruje, ale chwilami zachowuje się jak rozwydrzony dzieciak. Wszystkie nazwijmy to „niemiłe niespodzianki”, które ją spotykają i są punktami zwrotnymi w powieści dzieją się za sprawą jej głupoty. Zdaję sobie sprawę, że no cóż, robiła to na potrzeby fabuły, bo gdyby nie rozkrzyczała się w miejscu, w którym nie można było nawet głośniej odetchnąć, to książka skończyła by się po stu stronach. I właśnie przez te momenty, w których bohaterowie nie robią tego co powinni, albo robią to czego absolutnie nie mogą zrobić, książka wydaje mi się nie do końca przemyślana. Mogę się jednak mylić, może jednak Wiktoria była z założenia bohaterką lekkomyślną i nieodpowiedzialną, a ja po prostu doszukuję się głębszego „bezsensu” jej zachowania.
Gdybym miała powiedzieć, która część bardziej mi się podobała, zdecydowanie stwierdziłabym że pierwsza. „Ja, diablica” była czymś nowym, Piekło i jego mieszkańcy intrygujący, a akcja porwała mnie od pierwszych stron. „Ja, anielica” to już trochę powtórka z rozrywki, wciąga ale dopiero na sam koniec. Fabuła rozwija się powoli, można by było streścić ją na jednej stronie. Niemniej jednak z pewnością sięgnę po ostatnią część trylogii, chociażby po to, aby sprawdzić jak się sprawy ułożą w konfrontacji Wiktoria vs. Piotr vs Beleth ;) Zakończenie „Ja, anielica” pozostawia wiele do myślenia w tej kwestii :D

środa, 18 stycznia 2012

"Kosogłos"

autorka: Suzanne Collins
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Media Rodzina
rok wydania: 2010
liczba stron: 372

Czasem zdarza się, że bardzo spodoba nam się pewna książka, czytamy następny tom i jest z nim już nieco gorzej, ale sięgamy też po kolejny, bo chcemy poznać zakończenie. I bywa, że przez ten ostatni tom tracimy dobrą opinię o całej serii. Tak właśnie się stało w moim przypadku po lekturze „Kosogłosa”. „Igrzyska śmierci” były świetne, „W pierścieniu ognia” nawet trzymało poziom, „Kosogłos” został napisany na siłę.
Katniss po dotarciu do Trzynastego Dystryktu jest w kiepskim stanie psychicznym. Jej myśli wciąż krążą wokół Peety więzionego w stolicy, codzienne życie zdyscyplinowanych mieszkańców Trzynastki jest wyjątkowo monotonne i pozbawione radości, a pozostanie twarzą rebelii krótko mówiąc wcale jej się nie uśmiecha. Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że zgoda na rolę Kosogłosa to nie tylko odpowiedzialność, ale też okazja do postawienia kilku warunków. Prezydent Coin ma jednakże własne plany co do Katniss, a jej olbrzymia popularność wśród ludu wcale nie jest jej na rękę.
Cała akcja skupia się na przygotowaniach do powstania w Kapitolu, w czasie których Katniss próbuje odzyskać równowagę duchową- mocno nadszarpniętą przez Ćwierćwiecze Poskromienia i rozłąkę z Peetą. Tak się jednak składa, że wszystkie najciekawsze i najważniejsze wydarzenia odbywają się bez jej udziału (a to nasza narratorka traci przytomność, a to nie zabierają jej na akcję) i o wynikach dowiadujemy się po fakcie, ze skrótowych wyjaśnień innych bohaterów. Nawet problemy sercowe Katniss rozwiązują się tak jakoś bez dramatyzmu, a już na pewno romantyzmu, na które byliśmy przecież przygotowywani w poprzednich częściach.Wygląda to tak, jakby autorka nie miała pomysłu, czasu albo chęci na opisywanie zdarzeń, na które wszyscy czytelnicy bez wątpienia wyczekiwali z niecierpliwością. I tak dzieje się również z zakończeniem. Pomyśleć, że czekałam na nie ponad rok.
Kolejny poważny zarzut co do „Kosogłosa” dotyczy kreacji bohaterów. Większość postaci, które znaliśmy z poprzednich części zmieniła się tu o 180º. Katniss, Peeta, Gale, Prim- czułam się tak, jakby pod koniec jakiegoś filmu dokonano zmiany aktorów. I nawet na tym polu można dostrzec brak pomysłu autorki, gdyż nie wiedząc co zrobić z bohaterami albo ich uśmierca, albo robi z nich wariatów, którzy w razie potrzeby chwilowo dochodzą do siebie, by za chwilę powrócić do swojego świata.
Książka, tak jak jej poprzedniczki, nie jest pozbawiona przesłania. Ukazuje, że nawet dobro ma swoje złe strony i że ludzie w jego imię zdolni są do strasznych rzeczy.
W miarę wzrostu ilości przeczytanych stron moja przyjemność z lektury powoli słabła, a z czasem do przodu pchała mnie jedynie chęć poznania zakończenia. Książkę nadal czyta się łatwo i szybko, choć tak naprawdę przez większość czasu niewiele się w niej dzieje. Nie mam nic do zarzucenia stylowi autorki, językowi powieści, ani nawet sposobie narracji, ale bardzo zawiodłam się na treści.
Ponieważ dwa pierwsze tomy są jak najbardziej godne polecenia, to nie będę odradzać czytania trzeciego, ale radzę wcześniej obniżyć dla niego poprzeczkę.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

"Wiedźma naczelna"

autorka: Olga Gromyko
moja ocena: 5+/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2011
liczba stron: 525

Jakoś tak się złożyło, że Nowy Rok ponownie zastał mnie z „Wiedźmą” tym razem naczelną, autorstwa pani Gromyko. Żywię szczerą nadzieję, że za rok będę mogła napisać to samo, bo seria o W. Rednej niezmiernie przypadła mi do gustu i po cichu liczę na jej kontynuację.
Osobom, które Wolhy jeszcze nie znają przydałoby się powiedzieć o niej kilka miłych słów, ukazać dobrą stronę charakteru, postawić w pozytywnym świetle coby zachęcić do bliższej z nią znajomości. W przypadku tytułowej wiedźmy stanowi to jednak duży problem, gdyż w tym przypadku potoczne stwierdzenie „rude to wredne” sprawdza się w dwustu procentach. Panna bakałarz czwartego stopnia magii praktycznej jest złośliwa, nieobliczalna, uparta, ciekawska, przekorna i zarozumiała, ale za to nie brakuje jej humoru, ambicji i inteligencji. Jest babką, która najpierw robi a później myśli, jeśli znajdzie na to czas.
W „Wiedźmie naczelnej” Wolha ucieka od przedślubnego zamieszania i udaje się w podróż, rzekomo by zbierać materiały do pracy naukowej. W rzeczywistości dopadły ją wątpliwości czy w ogóle powinna wychodzić za swojego wampira-  Lena, przecież jest jeszcze taka młoda, ambitna, kochająca pracę i życie w siodle. Zatem zamiast siedzieć na pupie w jakimś luksusowym pokoju godnym narzeczonej władcy Dogewy i pilnować żeby przypadkiem nie złamać sobie paznokcia, panna wiedźma jeździ po całej Belorii i poluje na upiory, smoki i inne potworki. Przy okazji udaremnia kilka spisków i pakuje się w poważne tarapaty.
Początkowo mogłoby się zdawać, że kolejne rozdziały są po prostu odrębnymi opowiadaniami, ale nic bardziej mylnego. Wszystko splata się w jedną całość ze świetnym zakończeniem. Mało tego- „Wiedźma naczelna” stanowi ścisłą kontynuację też poprzednich części, więc warto je sobie wcześniej przypomnieć. W tym tomie ponownie spotkamy się nie tylko z głównymi bohaterami, ale ku mojej radości pojawiają się również prostoduszna Orsana, zadziorny Rolar i niewybredny Wal. A gdy grupka tak różnych ras i charakterów spotyka się razem to musi być wesoło.
Narracja książki (tak jak w poprzednich częściach) jest w większości pierwszoosobowa. Wolha opowiada nam o swoich przygodach z właściwą jej ironią i humorem. Nie przynudza, nie przedłuża i nie rozwleka się niepotrzebnie. Nie męczy nas swoimi przemyśleniami, nie rozwodzi się nad uczuciami po kilka razy na stronę czy opisami krajobrazu. Dlatego książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie. A już w ogóle wspaniały jest jej opis pewnego wampirzego obrzędu w epilogu, podczas którego śmiałam się w głos.
Myślę, że osób które znają już serię o W. Rednej nie muszę zachęcać do sięgnięcia po „Wiedźmę naczelną”. Książka ma wszystko to co miały jej poprzednie części- humor, intrygę, starcia na miecze i magię. Wątek romantyczny też oczywiście jest, bardziej rozwinięty niż wcześniej, ale nie dominujący. Cieszę się, że autorka nie zmieniła tej książki w kolejny odcinek telenoweli, czy też względnie w paranormal fantasy. Czytelnikom zastanawiającym się mogę tylko gorąco polecić, bo jest to lektura lekka, idealnie odprężająca i poprawiająca humor. I wbrew pozorom nie tylko dla płci pięknej (dowodem na to są mój brat i szwagier, którzy nie mogą się doczekać, aż im „Wiedźmę naczelną” udostępnię ;) )

czwartek, 15 grudnia 2011

"wiedźma.com.pl"

autorka: Ewa Białołęcka
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2008
liczba stron: 357

IMIĘ I NAZWISKO: Krystyna Szyft (lub po prostu Reszka)
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: wieś o nieortograficznej nazwie Czcinka, gdzie nawet diabeł nie zagląda, bo się boi starej wiedźmy
STAN CYWILNY: samotna matka
SPECJALNOŚĆ: kontakty i konszachty z duchami
AKTUALNY ZAWÓD: nowo objęte stanowisko specjalisty d.s. czarów (w skrócie- W.I.E.D.Ź.M.A.); zakres obowiązków: rzucanie, względnie zdejmowanie (ale z tym gorzej idzie) uroków, wykopywanie trupów, rozwiązywanie zagadek kryminalnych i takie tam drobnostki…
POPRZEDNIE STANOWISKO: redaktor w wydawnictwie… od czasu do czasu
HOBBY: surfowanie po internecie, picie kawy i palenie papierosów
DODATKOWE KWALIFIKACJE: cięty język, humor i bystry umysł

Reszka jest około trzydziestokilkuletnią, samotną matką mieszkającą kątem u rodziców. Jej sytuację finansową można określić jako marną, a i to byłby komplement. Niespodziewanie, w spadku po stryjecznej ciotce, otrzymuje domek na wsi. Dziwny wydaje się tylko fakt, że nawet dobry wujek Google nie ma zielonego pojęcia gdzie leży rzeczona Czcinka. Na szczęście stara i już jakby nieżywa ciotka czuwa i Reszce udaje się odnaleźć swój spadek. Czcinka jak na wioskę, która nawet nie figuruje na wojskowych mapach, wydaje się Krysi wyjątkowo ludna. Pozostaje tylko pytanie, jak dużą część tej ludności widzi tylko ona? Okazuje się bowiem, że stara Szyftowa, wcale nie była spokojną, starszą panią, a cała wieś drży na samo jej wspomnienie i nabiera wody w usta. Sprawy wcale nie ułatwiają regularne rozmowy z samą ciotką Katarzyną, gdyż co prawda umarła, ale czasem wpada w odwiedziny. I wyraźnie coś knuje. A Reszka jak to Reszka, nie da sobie w kaszę dmuchać jakiemuś duchowi. Phi!
Reszka- główna bohaterka i narratorka to typowa babka z jajami. Na co dzień nie rozstaje się z ukochanymi glanami, skórzaną kurtką i papierosem, a tym bardziej ze swoim złośliwym, sarkastycznym humorem i ciętym językiem. Jako redaktor, na pewno zna takie pojęcia jak romantyzm, kobieca delikatność czy nieśmiałość, ale wyłącznie ze słownika, gdyż te cechy są obce jej naturze. Jest twarda, wredna, inteligentna i zawsze, ale to zawsze stawia na swoim. A jak już połączyć kobietę niezależną z talentem do czarów to chowajcie się wioskowi zakapiorzy i umarli-nie-do-końca-umarli. Nie mogę powiedzieć, że Reszka jest moją bohaterką idealną, czasem denerwował mnie jej sposób bycia, czy traktowania innych, a jako matka wyjątkowo mało myśli i uczuć poświęcała swojemu synowi. Jako narratorka natomiast jest świetna, gdyż nie można się z nią nudzić.
To co już na pierwszy rzut oka wyziera spod okładki, a momentami nawet wypływa strumieniami to humor. Przy tej książce po prostu nie ma miejsca na inne reakcje jak radość i śmiech, bo Reszka jest jak jednoosobowy kabaret. Nawet sytuacje teoretycznie mało radosne, jak wizyta złodzieja, odkopywanie ludzkich kości czy śmierć kliniczna przedstawia w sposób zabawny i sarkastyczny. Komicznie opisała realia polskiej, najbardziej zabitej dechami wsi jaka istnieje i mentalność jej mieszkańców, a także trudności w przystosowaniu się do jej trudnych warunków przez urodzonego mieszczucha.
W tej książce jest wszystko to, co powinna zawierać dobra lektura na uprzyjemnienie wieczoru: humor, zagadka, magia, nawet wątek romantyczny, choć mało rozbudowany ale jest. Książkę czyta się lekko i szybko, jest napisana językiem prostym i przyjemnym, ale jednocześnie widać, że autorka lubi się nim bawić. Spotkamy tutaj zarówno rzadko używane w dzisiejszych czasach słowa, jak i przeróżne zabawne neologizmy stworzone na potrzeby sytuacji. Niektóre porównania zasługują, aby wpisać je do notesu i śmiać się kiedy tylko dusza zapragnie.
Jeśli szukacie książki na poprawienie humoru, od której ciężko się oderwać, choćby się mocno chciało, której akcja pędzi od pierwszej do ostatniej literki to z czystym sumieniem polecam „wiedźmę…” Uśmiejecie się :)

piątek, 9 grudnia 2011

"W pierścieniu ognia"

autorka: Suzanne Collins
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Media Rodzina
rok wydania: 2009
liczba stron: 359

„W pierścieniu ognia” to druga po „Igrzyskach śmierci” część cyklu robiącego furorę na całym świecie. Nie będę ukrywać, że podchodziłam do niego jak pies do jeża, gdyż duża ilość „ochów i achów” na okładkach książek zazwyczaj powoduje u mnie efekt odwrotny do zamierzonego. Skusiłam się jednak i nie żałuję.
Katniss wyciągając trujące jagody uratowała siebie i Peetę podczas Głodowych Igrzysk, ale tym samym złamała reguły gry. Ludzie żyjący w dystryktach, uciskani przez władze,  odczytują ten czyn jako oznakę buntu. Prezydent Snow jest niezadowolony i nie stara się tego ukryć przed dziewczyną. W kraju gdzie najmniejsze przewinienie karane jest co najmniej publiczną chłostą, bunt to zwykłe samobójstwo. Katniss, jej rodzinie i przyjaciołom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale żeby tego było mało, dochodzi jeszcze najtrudniejszy wybór jej życia: kogo ma pokochać? Tajemniczego i przystojnego Gale’a? Czy szczerego i oddanego Peetę?
Ogólnie rzecz biorąc można powiedzieć, że fabuła „Igrzysk śmierci” opierała się głównie na akcji i walce o przetrwanie, w drugiej części natomiast dochodzą jeszcze elementy polityczne i emocjonalne. I o ile aspekt społeczno-polityczny wzbogaca książkę i jest interesujący, o tyle dylematy sercowe głównej bohaterki i narratorki już niekoniecznie. Sam fakt, że przez całą książkę nie może się zdecydować, którego chłopaka ma wybrać (i nawet kiedy zdaje się podjęła już decyzję, a postępuje wbrew niej) jest irytujący. Pierwszoosobowa narracja jeszcze pogarsza sytuację i Katniss z bystrej, silnej i odważnej dziewczyny (którą w gruncie rzeczy jest) w moich oczach zmienia się w marudną i niezdecydowaną nastolatkę. Dobrze, że zachowuje cięty język i zgryźliwy humor.
W „W pierścieniu ognia” znajdziemy więcej informacji o Kapitolu, Dystryktach oraz ich historii. Spotkamy nowych bohaterów, lepiej poznamy część starych, o innych nadal będziemy wiedzieli tyle co nic. Książkę czyta się jednym tchem, gdyż w pierwszej połowie ‘dzieje się szybko’, a w drugiej ‘dzieje się dużo’, przy czym tak jak w „Igrzyskach śmierci” język jest bardzo przystępny.

Chcąc podsumować drugi tom cyklu można powiedzieć, że jest on i lepszy i gorszy od poprzedniego. Lepszy, gdyż fabuła jest bardziej rozwinięta, pojawiają się nowe pomysły i nowe wątki obok tych już znanych oraz dobrze wróżące dla ostatniego tomu zakończenie. Gorszy ze względu na stan emocjonalny Katniss. Mimo wszystko nie mogę się doczekać trzeciej części serii, która czeka tylko na święta :)

wtorek, 22 listopada 2011

"Wirus"

autorzy: Guillermo del Toro, Chuck Hogan
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2010
liczba stron: 500

Chyba nikogo już nie dziwi sytuacja, kiedy w księgarniach, obok setek podobnych, pojawia się kolejna książka o wampirach. Bo to jest teraz modne i w dodatku jest gwarancją zysku/sukcesu (niepotrzebne skreślić). Mimo to, w natłoku wampirzych nowości ciężko jest dziś znaleźć książkę, w której te istoty byłyby postaciami negatywnymi, do czego- wydaje mi się- w ogóle zostały stworzone. Na pewno istnieje jakieś skomplikowane, psychologiczne wyjaśnienie tego zjawiska i chętnie je kiedyś poznam, gdyż sama jestem fanką wampirów w literaturze. Między innymi dlatego właśnie sięgnęłam po pozycję o wdzięcznym tytule „Wirus”. Już z okładki możemy się dowiedzieć, że będzie to „mrożąca krew w żyłach powieść o walce między ludźmi a wampirami”. No cóż, może nie jest to zbyt odkrywczy i szczegółowy opis, ale po przeczytaniu mogę stwierdzić, że nawet trafny, bo prócz walki z wampirami to właściwie niewiele więcej można powiedzieć o fabule książki.

Pewnego wrześniowego wieczoru na lotnisku JFK w Nowym Yorku ląduje najwyższej klasy samolot pasażerski z ponad dwustu osobami na pokładzie. Wszystko wydaje się być w porządku do czasu, kiedy zauważono, że nie wysiadł żaden pasażer, drzwi nie zostały otwarte, a sam samolot sprawia wrażenie… martwego. Terroryści? Wyciek gazu? Broń biologiczna? Chciałoby się powiedzieć: oby… Ale to coś znacznie gorszego. Coś, co chce zgładzić ludzkość i tylko dwoje ludzi ma o tym jakieś pojęcie.
To co rzuca się w oczy od pierwszych stron to sama konstrukcja powieści przypominająca prawie gotowy scenariusz do filmu. Ujęcie pierwsze: fragment rozmowy w kokpicie (na czarnym ekranie lecą napisy początkowe), cięcie. Ujęcie drugie: pracownicy w wieży kontroli lotów zauważają, że samolot stoi w niewłaściwym miejscu (tu już napisy przechodzą w główne role), cięcie. Ujęcie trzecie: zbliżenie martwego samolotu, podjeżdża pracownica lotniska, która od razu czuje, że tam jest coś złego (muzyka pełna napięcia i w kulminacyjnym momencie wyskakuje tytuł), cięcie. I tak dalej… Cała książka składa się z krótkich scen opisujących wydarzenia w różnych częściach miasta, niektóre nie wnoszą nic do fabuły oprócz tego, że po prostu są. „Wirus” liczy sobie dokładnie 500 stron, a wydarzenia w nim opisane rozgrywają się w czasie czterech dni, trzeba więc było te strony czymś zapełnić. Nawet zakończenie jest tak rozwlekłe, że przestaje trzymać w napięciu gdzieś w połowie.
Książka sprawia przez to wrażenie, że została napisana na siłę. Ktoś wpadł na pomysł napisania utworu o walce ludzi z wampirami, obmyślił legendę i medyczne aspekty wampiryzmu (wcale niegłupie, chociaż zauważyłam kilka nieścisłości), a reszta to już tylko wysysanie krwi i nawalanka. Z czasem zaczyna męczyć czytanie wciąż o tym samym tylko w innym miejscu i z udziałem innego wampira. Pomijam już takie cuda jak srebro przecinające stal, czy zadziwiający zwyczaj niezamykania drzwi na klucz, gdy w mieście grasują przerażający krwiopijcy.

Mimo, że w ogólnym rozrachunku jestem raczej negatywnie nastawiona do tej książki, to kilka rzeczy mi się w niej podobało. Po pierwsze możemy w niej znaleźć dużo interesujących informacji i ciekawostek, np. z przebiegu sekcji zwłok, ustalania czasu i przyczyny zgonu, procedur pobierania próbek, czy chociażby zwyczajów szczurów. Po drugie język powieści jest prosty i lekki, a tekst łatwy w odbiorze, przez co czyta się szybko. I po trzecie- niezbędny w tego typu utworach element grozy i napięcia. Przyznam się, że gdy zdarzało mi się czytać „Wirusa” w nocy, gdy byłam sama w domu to faktycznie momentami odczuwałam coś, co z pewną dozą tolerancji można nazwać cykorem ;)

„Wirus” to pierwsza część trylogii zatem zakończenie pozostawia niedosyt i przygotowuje grunt pod kontynuację. Mnie osobiście do niej nie ciągnie, ale fani horrorów może się ucieszą. Ja do wielbicieli horrorów nie należę, zarówno książkowych jak i filmowych. Niewiele ich w życiu przeczytałam, kilka obejrzałam i mam nieodparte wrażenie, że „Wirus” lepiej by wypadł na ekranach kin niż w formie powieści.