wtorek, 29 marca 2011

"Eon. Powrót Lustrzanego Smoka"

autorka: Alison Goodman
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: TELBIT
rok wydania: 2010
liczba stron: 575

„Eon. Powrót Lustrzanego Smoka”- najlepsza powieść fantasy 2008 roku, zyskała uznanie krytyków i rzesze fanów, zdobyła liczne nagrody i wyróżnienia, została przetłumaczona na dziesięć języków… i tak dalej- takie hasła rzucają się na nas z okładki. No cóż, jak mawia przysłowie „każda pliszka swój ogon chwali”, ale czasem przynosi to odwrotny do zamierzonego efekt, a słowo „bestseller” odstrasza bardziej niż ceny cukru w obecnych czasach. Szkoda by było, gdyby ktoś się zniechęcił, bo lektura naprawdę jest warta przeczytania.

Eona przez cztery lata, pod okiem swojego mistrza, przygotowywała się do ceremonii wyboru ucznia Szczurzego lorda Smocze Oko. Przez cztery lata ukrywała swą płeć, gdyż tylko chłopcom wolno było kandydować. Poza tym była kaleką. Jednak posiadała także wielką moc- miała dar widzenia wszystkich dwunastu (obecnie jedenastu, gdyż Lustrzany Smok opuścił Imperium wiele lat temu) smoków, co się dotąd nigdy wcześniej nie zdarzyło, bowiem smoki ukazywały się jedynie swoim lordom oraz ich uczniom. Gdyby została wybrana na ucznia przez Szczurzego Smoka zapewniłaby sobie oraz swojemu mistrzowi honor, władzę oraz dostatnie życie.
Tymczasem w Imperium Niebiańskich Smoków nie dzieje się dobrze. Cesarz ma problemy ze zdrowiem, a na jego miejsce czyha zazdrosny brat, który dodatkowo ma poparcie obecnego przewodniczącego Smoczej Rady- Szczurzego lorda Smocze Oko. Co ma z tym wspólnego Eona i jaka będzie jej rola- nie zdradzę, polecam natomiast dowiedzieć się samemu podczas lektury tej pozycji w literaturze fantasy, bo warto.

Największą zaletą książki jest chyba świat, który został tu przedstawiony. Autorka sama przyznaje, że początkowo czerpała inspirację z historii i kultury Dalekiego Wschodu i odczuwa się to na każdej stronie. Mamy tu zatem opisy architektury (piękne ogrody, kolorowe budynki, rzeźby strzegące bram), rytuałów (świetnie ukazane obrzędy pogrzebowe), hierarchii (rodzaj i głębokość pokłonów w zależności od pozycji społecznej), szat i sposobu ubierania oraz wielu innych elementów tradycji i kultury Chin i Japonii. Jest to świat przebogaty, pełen barw, dźwięków i zapachów, opisy są liczne, ale nieuciążliwe.

Kolejną zaletą są smoki, a raczej ich oryginalność. Jeśli spodziewacie się typowych, latających i ziejących ogniem gadów, to możecie się zawieść. Niebiańskie Smoki są rogate i brodate (znowu ukłon w stronę kultury Dalekiego Wschodu) i właściwie mało jest w tej książce o smokach samych w sobie (wszak na ogół są niewidzialne), bardziej o ich energii, mocy i zjednoczeniu z człowiekiem.

Książkę czyta się szybko, mimo czasem uciążliwych fragmentów opisujących świat energii. Alison Goodman ma pióro lekkie i przystępne, a Smocze Imperium wraz ze swoją tradycją i intrygami przyciąga do lektury i pobudza wyobraźnię. Chyba najlepszą rekomendacją „Eon’a” będzie stwierdzenie, iż z niecierpliwością czekam na drugi tom- „Eonę”, która ma się pojawić już w kwietniu tego roku. Niestety na polskie tłumaczenie przyjdzie nam pewnie trochę poczekać.

czwartek, 24 marca 2011

"Harry Potter i kamień filozoficzny"

autorka: J.K. Rowling
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Media Rodzina
rok wydania: 2000
liczba stron:326

Gdyby ktoś mnie kiedyś zapytał, która książka miała największy wpływ na moje obecne upodobania literackie, bez wahania odpowiem, że „Harry Potter”. Gdyby ktoś mnie zapytał, którą książkę mogłabym czytać wielokrotnie, nawet znając jej treść na pamięć, odpowiedź również brzmiałaby „Harry Potter”. I jeśli ten ktoś zapytał by mnie, którą książkę będę najchętniej czytała swoim dzieciom, odpowiem tak samo- „Harry Potter”.

To dzięki tej niepozornej książce, za namową przyjaciółki, rozpoczęłam swoją przygodę z fantasy, a może i w ogóle z książkami, dzięki niej poznałam smak nieprzespanych nocy, poczułam jak to jest kompletnie oderwać się od rzeczywistości. Mnóstwo ludzi, w tym i ja, zastanawia się nad fenomenem „Harry’ego Potter’a”. Co takiego jest w tej książce, że tak mnie zauroczyła? Magia, odwaga, zagadka? Przecież niemal  każda pozycja w literaturze fantasy się o nie opiera. Lekki styl, prosty język, piękne wydanie? Również są bardzo często spotykane. Ale ale…

Któż z nas nie marzył w dzieciństwie, o tym żeby zostać czarodziejem/czarodziejką (albo chociaż umieć zgasić światło bez wstawania z łóżka)? Któż z nas nie chciał być kiedyś sławny, rozpoznawany na ulicy, doceniany i szanowany? I w końcu któż z nas nie chciał chronić słabszych, ratować ludzkości przed niebezpieczeństwem? A Harry Potter w dniu swoich jedenastych urodzin właśnie to otrzymał. I to wszystko naraz. Jego życie się zmieniło na lepsze, a skoro jego się zmieniło, to tak sobie myślę, że moje może też się kiedyś odmieni.

To jest książka o dobru, które zawsze zwycięża zło, o przyjaźni, która pomaga przetrwać trudne chwile, o magii, która powinna służyć prawu, a także o odwadze, marzeniach i nadziei. Jest o świecie, w którym każdy pragnie żyć: bezpiecznym, fascynującym, wygodnym, atrakcyjnym, u boku przyjaciół jakich każdy pragnie mieć.

Dlaczego więc tą książkę uwielbiam? Bo jest o marzeniach. O moich marzeniach.

poniedziałek, 21 marca 2011

"Gra o Ferrin"

autorka: Katarzyna Michalak
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Albatros
rok wydania: 2010
liczba stron: 421

Katarzyna Michalak- ostatnio chyba jedna z popularniejszych polskich pisarek, znana przede wszystkim z cyklu „Poczekajka”, ale jak sama przyznaje to „Gra o Ferrin” jest dziełem jej życia.
Dość sceptycznie podchodziłam do tej książki z kilku powodów: po pierwsze nie zachęcił mnie ani opis na okładce, ani tym bardziej sama okładka, do tego w mojej bibliotece książka miesiącami stała na półce nie zwracając niczyjej uwagi. Sama pewnie bym się na nią nie skusiła gdyby nie mnóstwo pozytywnych opinii jakie przeczytałam. I nie żałuję.

Karolina, młoda lekarka pogotowia ratunkowego, po kolejnej nieudanej próbie uratowania ludzkiego życia, postanawia opuścić świat, którym rządzi śmierć i pieniądz. Poprzez rytuał przejścia wybiera się do krainy z marzeń, o której tyle opowiadała jej ciotka- do pięknego, baśniowego, magicznego Ferrinu. Tutaj Anaela (bo takie imię Karolina przybrała w tym świecie) dowiaduje się o niewyobrażalnej mocy, którą posiada, o niszczącej kraj wojnie i o swoim w niej udziale jako Pierwsza z Przepowiedni. Gdyby wiedziała co ją tu czeka, nigdy by się nie wybrała w taką podróż. Miłość, nienawiść, zdrada, śmierć, ból, poświęcenie…

Anaela niemal powala swoją doskonałością- leczy, ratuje, naraża życie za każdego kto się nawinie, zasłania własnym ciałem, obiecuje niestworzone rzeczy, do tego posiada nadprzyrodzone moce, których używa li tylko do ratowania życia przyjaciół i wrogów. O tym, że jest piękna i ponętna nie muszę chyba wspominać. Pozostali bohaterowie może nie są postaciami zbyt oryginalnymi, ale większość z nich posiada przynajmniej jakieś wady (lub same wady).

Ogromną rolę w tej książce odgrywają emocje. To one napędzają bohaterów, to na nich opiera się cała akcja, to one są przyczyną wszystkich wydarzeń. A wśród nich królują miłość oraz nienawiść.
Fabuła powieści jest rozbudowana, choć trochę chaotyczna, gdyż autorka prowadzi narrację z punku widzenia wielu bohaterów. Unika pisania o przeszłości (o Karolinie z czasów jej ziemskiego życia nie wiemy praktycznie nic), zapoznaje nas jedynie z niezbędnymi faktami, czasami niewystarczającymi, by dopiero na ostatnich stronach co nieco wyjaśnić.
Dużym minusem jeżeli chodzi o fabułę jest potraktowanie dużej części bohaterów w taki a nie inny sposób- sprawia to wrażenie, jakby autorka nie wiedziała co z nimi uczynić gdy już przestali odgrywać swoją rolę w powieści.

Sam pomysł na książkę, może niezbyt oryginalny, bardzo mi się jednak spodobał- baśniowa kraina, wojna, magia, miłość i zdrada, elfy i wiedźmy- to są moje ulubione klimaty.
K.M. sama o sobie mówi, że jej styl to dialog i akcja, brak opisów przyrody. I trzeba przyznać, że dzieje się tu i dużo i w trybie przyspieszonym, nie ma miejsca na przystanek i nabranie oddechu. Cała historia kończy się równie szybko jak się zaczęła, pozostawiając po sobie pytania, na które odpowiedzi czekać będą w następnych tomach (mam nadzieję).

czwartek, 17 marca 2011

"Tajny wywiad cara Grocha"

autor: Andriej Bielanin
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2010
liczba stron: 268

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami… tfu, stop! Przecież jesteśmy w rosyjskiej bajce. Jeszcze raz:
W dwudziestym siódmym królestwie, tam gdzie ptak nie doleci, wilk nie dobiegnie, koń nie doskoczy, co gorsze- w czasach sprzed sprowadzenia kartofli, stoi sobie miasto Łukoszkino, w którym siedzibę swoją ma pewien car. Car Groch dokładnie- odważny, przeważnie mądry, w złości porywczy nieco (najpierw podejrzanych wiesza, później dowodzi winy), ale o miasto i jego mieszkańców dba. A w mieście tym zamieszkuje pewna Baba Jaga. I jak na prawdziwą Babę, a do tego Jagę przystało: ta gotuje wybornie, czaruje niezgorzej i wygląda strasznie. Ale serce ma ze złota. Dlatego też kiedy z jej piwnicy wyszedł podporucznik milicji Nikita Iwanowicz Iwaszow, przybysz z odległego świata (czyli mniej więcej współczesnej Rosji) udzieliła mu wszelkiej gościny, a ze swojej chaty pozwoliła zrobić miejscową komendę milicji, jedyną na cały kraj, a pewnie i ówczesny świat. Dobry milicjant w każdym miejscu i czasie dba o ład, porządek i służy prawu, więc Nikituszka szczerze mówiąc mocno przejęty nowym otoczeniem nie był. Miał wikt i opierunek, dobrą pracę, regularną płacę- lepiej niż w poprzednim domu (tylko tych kartofli żal, bo zjadłoby się takich pieczonych). Znajomości też sobie szybko wyrobił, bo sam car Groch liczył się z jego zdaniem!
Tak więc kiedy carski skarbiec zostaje okradziony, Nikita Iwanowicz ma niepowtarzalną szansę wykazania się i schwytania złodzieja. Jednak nie będzie to takie proste, bo okazuje się, że skradziony kuferek złota to jedynie wierzchołek góry lodowej, a cała sprawa jest znacznie poważniejsza.

Nie wiem skąd biorą się pomysły w głowie Andriej’a Bielanin’a, ale jest ich tam całe mnóstwo. W jego książkach zawsze tyle się dzieje, że czasem trudno sobie przypomnieć kolejność zdarzeń, przeplata się wiele różnych motywów i rozwiązań, które co najdziwniejsze nie kłócą się ze sobą, ani nie powodują przesytu. Obok siebie pojawiają się więc elementy rosyjskiego folkloru, współczesnej muzyki czy literatury angielskiej (bo nie wiem czy wiecie ale Szekspir „Romea i Julii” sam nie wymyślił, tylko bezczelnie ściągnął gdzieś podsłuchaną historię Romka i Julki, co to niedaleko Łukoszkina mieszkali i żadną się tam tajemniczą miksturą nie truli, tylko się Romko narąbał do nieprzytomności).
Co więcej- humoru tej książce też nie brakuje, więc podczas lektury no po prostu nie można się nudzić, choćby się bardzo chciało, a już szczególnie gdy do akcji wkracza mój ulubieniec Mitka- chłop jak dąb, życie by za ojczyznę oddał, ale inteligencją zbytnio nie grzeszy. Lekki styl autora, praktycznie brak jakichś bardziej szczegółowych opisów, więc całość czyta się szybko i przyjemnie.
Może i ta historia nie mrozi krwi w żyłach, może nie przyspiesza bicia serca, ale na pewno zapewnia rozrywkę i dużą dawkę dobrego humoru.

wtorek, 15 marca 2011

"Cztery życia wierzby"


autorka: Shan Sa
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: MUZA
rok wydania: 2004
liczba stron:175

Shan Sa- już samo brzmienie tego imienia i nazwiska skłania do zapoznania się przynajmniej z częścią twórczości ich posiadaczki. Od jakiegoś czasu przy każdej wizycie w osiedlowej bibliotece wytrwale szukałam którejś z pozycji autorki. Bez skutku (czasem mam wrażenie, że z tej biblioteki korzystają wyłącznie osoby o takich samych gustach literackich co ja, bo przeważnie to czego szukam już jest wypożyczone). Z pomocą przyszedł Matras i jego wyprzedaż. Stałam się więc posiadaczką dwóch książek Shan Sa: „Cztery życia wierzby” oraz  „Konspiratorzy". Na pierwszy ogień poszła pierwsza z nich.

„Cztery życia wierzby” to zbiór czterech opowiadań, które łączy miejsce, a dzieli czas. Historie rozgrywają się w Pekinie lub jego okolicach i ułożone się chronologicznie od 1430 roku do czasów telefonów komórkowych, drapaczy chmur i samolotów. Prócz miejsca, opowiadania łączy też tytułowy motyw wierzby, która w Chinach symbolizuje zarówno śmierć jak i odrodzenie.

Bohaterem pierwszego opowiadania jest Czong Yang. Po utracie majątku i śmierci rodziców prowadzi ubogie, samotne życie na zboczu góry. Chcąc odwrócić swój los i wyjść z nędzy przygotowuje się do cesarskiego egzaminu, którego pomyślne zdanie umożliwi mu pracę na dworze. W między czasie poznaje Liu Yi, która odmienia jego życie.

Narratorem drugiego opowiadania jest Chunning, siostra bliźniaczka Chunyi’ego. Dziewczynka opowiada nam całą historię ich dzieciństwa, w którym rywalizowali między sobą rozpoczynając już w łonie matki; dorastania, w którym docenili łączącą ich więź, oraz pokrótce dorosłości, w którą weszli tak szybko i tak gwałtownie.

Trzecia historia rozgrywa się w czasach rewolucji kulturalnej Mao Zedong'a. Wen opowiada  o tym jak odnalazł swoją drogę w życiu, jak stał się rewolucjonistą, jak wiele poświęcił dla kraju i co dostał w zamian. Opowiada nam też o Wierzbie. Jego przyjaciółce, powierniczce i bratniej duszy.

Ajing, bohaterka ostatniego, zaledwie kilkustronicowego opowiadania to wyzwolona, zaprzysiężona singielka, której życie odmienia pewien sen…

Cztery opowiadania, które pozornie łączy jedynie miejsce i wierzba:
„Budzimy się w nowym życiu, żeby wypełnić nowy los: psa, kota, mężczyzny, kobiety, biednego, bogatego, króla lub żebraka. Wszystko zależy od zasług w naszym poprzednim życiu.” (str.57)
Wierzba symbolizuje odrodzenie- odrodzenie się dusz w ciałach kolejnych bohaterów.

„Cztery życia wierzby” to książka z pogranicza baśni, mitu i literatury obyczajowej. Opowiada o miłości, przyjaźni, wyborze właściwej drogi, o trudnych decyzjach i ich konsekwencjach . Ukazuje życie w Chinach, gdzie tradycję stawia się wyżej niż szczęście.
Nie powiem, że ten utwór czyta się lekko. Mnogość opisów, skoncentrowanie się na przedstawieniu świata, uczuć i myśli oraz metaforyczność sprawiają, że trzeba do tej książki zasiąść w ciszy i skupieniu. Najlepiej ze szklanką zielonej herbaty na podorędziu.

"Las cieni"

autor: Franck Thilliez
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Zielona Sowa
rok wydania: 2008
liczba stron: 360

Franck Thilliez nazywany jest podobno francuskim Stephenem Kingiem. Wstyd się przyznać, ale z twórczością Kinga miałam do czynienia jeden jedyny raz, podczas czytania "Sklepiku z marzeniami". Zatem gdyby przyszło mi porównywać obu pisarzy na podstawie tych jedynych utworów, które poznałam, to mogę śmiało stwierdzić, że King może się od Thilliez'a uczyć pisać. Ktoś jednak kiedyś powiedział, iż nie należy oceniać książki po okładce, więc ja autorów po jednej książce też nie będę. Skupię się więc na "Lesie cieni"...

David Miller, z trudem wiążący koniec z końcem balsamista zwłok i autor jednej powieści, kochający mąż i ojciec dostaje propozycję nie do odrzucenia. Ma napisać książkę dla starszego, sparaliżowanego milionera Arthur'a Dofrre'a. Ten zapłaci mu ogromną sumę za każdy dzień jego pracy twórczej w zamian za napisanie historii o słynnym Kacie125. Warunkiem jest wspólny, miesięczny wyjazd do chatki położonej w lesie, całkowicie odizolowanej od świata. Kim jest Artur Doffre? Dlaczego tak mu zależy na tej książce? I co łączy go z Davidem?- te pytania od początku zadawali sobie bohaterowie. Zresztą ja także.

Franck Thilliez potrafi budować nastrój. Czyż może być lepsza sceneria dla thriller'u niż chata w ogromnym, ciemnym lesie, z dala od najbliższej ludzkiej osady? Może to nie jest zbyt oryginalny pomysł, ale sprawdzony. I na pewno skuteczny, bo książka trzyma w napięciu od początku do końca, a autor prowadzi akcję tak, że nie pozwala się oderwać. Doliczyć do tego trzeba też lekkie zarówno pióro jak i słownictwo i można sobie od razu zarezerwować wolny dzień na lekturę.
Bohaterom zarzucić też nic nie mogę- mają swoje charaktery, kiedy trzeba płaczą, kiedy trzeba dają po gębie albo mdleją. Nie czekają bezczynnie aż doścignie ich niebezpieczeństwo, nie klną w każdym zdaniu i nie są maszynami nie do pokonania.
Przyznam, że rozwiązanie zagadki cały czas tłukło się gdzieś w mojej głowie, jednak autor zmyślnie mnie zwodził do samego końca. Czy się bałam? W pewnym momencie na pewno, ale przezornie unikałam czytania tego w nocy.
A jeśli ktoś się jeszcze zastanawia nad sięgnięciem po "Las cieni", polecam zapoznać się z notą autora na końcu książki. Mnie od razu przekonała.

niedziela, 13 marca 2011

"Zbieracz burz. Tom II."

autorka: Maja Lidia Kossakowska
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2010
liczba stron: 416

Daimon po ataku żołnierzy Michała leży umierający. Nie trudno się domyślić, że jak zwykle dochodzi w końcu do siebie, by stawić czoło innym, znacznie potężniejszym przeciwnikom, a przede wszystkim by uporać się z rozkazem Pańskim. Czy zniszczy Ziemię jak przykazała Jasność? A może jednak cały ten bałagan powstał za sprawą Cienia? Jak zachowają się jego dawni przyjaciele i co na to Ci obecni?

Czytając lektury pani Kossakowskiej nie potrafię się powstrzymać przed porównywaniem jej książek między sobą, gdyż każda kolejna wydaje mi się inna od poprzedniej. "Siewca wiatru" jest w moim przekonaniu pozycją doskonałą, bogatą i świetnie wyważoną. Ale już obie części "Zbieracza burz" to zupełnie inna liga. I tak tom drugi  różni się znacznie od pierwszego. O ile w pierwszej części dużo się działo- ucieczki, pogonie, strzelaniny, czarnomagiczne rytuały, o tyle w drugiej znaczny udział mają przemyślenia, rozterki, wątpliwości bohaterów. Doliczyć do tego trzeba też, tak przeze mnie znielubione po „Upiorze południa”, mroczne, eteryczne, wręcz narkotyczne opisy rojeń Daimona czy Asmodeusza. Wszystko to w połączeniu z powszechnymi u Kossakowskiej porównaniami i przenośniami sprawia, że akcja płynie wolniej, mniej się dzieje, a więcej myśli, przeważnie wciąż o tym samym.
Nie będę silić się na ocenę czy ta część jest lepsza czy gorsza od poprzedniej, na pewno jest inna. Niemniej jednak styl autorki sprawia, że czyta się ją tak samo łatwo i przeważnie przyjemnie mimo wad.

Gdybym nie czytała "Siewcy wiatru" i nie porównywała do niego "Zbieracza burz", zapewne byłabym nastawiona do niego bardziej przychylnie. W obecnej sytuacji jednak jest on dla mnie tylko niezbyt udaną kontynuacją, namiastką możliwości pani Kossakowskiej.

piątek, 11 marca 2011

"Amerykańscy bogowie"

autor: Neil Gaiman
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: MAG
rok wydania: 2002
liczba stron: 549

Gaiman jest dla mnie pisarzem-zagadką. Nigdy nie wiem czego mam się spodziewać sięgając po kolejne jego utwory, z czym przyjdzie mi się zmierzyć. Pierwszą książką tegoż autora, którą przeczytałam był "Nigdziebądź"- pomysłowa, trochę mroczna, trochę pokręcona, pełna czarnego humoru. Nie jest to typ książki, za którym przepadam. Z pewną obawą sięgnęłam po "Amerykańskich bogów" i jakież było moje zdziwienie, kiedy otrzymałam coś zupełnie innego niż się spodziewałam.

Bohaterem książki jest Cień- po wyjściu z więzienia dowiaduje się, że jego żona i najlepszy przyjaciel zginęli w wypadku i wszystko wskazuje na to, że łączyło ich coś więcej. W trakcie powrotu do domu poznaje pana Wednesday'a, który proponuje mu pracę i wspólna podróż. Tak więc wyrusza z nim, rozwiązując po drodze zagadkę morderstw w pewnym niewielkim miasteczku. Okazuje się jednak, że Wednesday nie jest takim sobie zwykłym starszym panem i nie przypadkowo za swojego towarzysza wybrał właśnie Cienia.

Autor w mistrzowski sposób łączy elementy kryminału, fantastyki i mitologii. Właśnie. Mitologii. Jak sam tytuł wskazuje, Gaiman bezbłędnie umieścił w tej lekturze całe mnóstwo różnych bóstw, szczerze mówiąc o większości nie słyszałam, niektórych imion nie potrafię nawet wymówić.
Książka ma ponadto wszystko co mieć powinna. Akcja może nie toczy się w zawrotnym tempie, ale płynie jednostajnie, nie zwalnia. Opisana historia wciąga, ale też czasem nakazuje przystanąć, przemyśleć i dopiero ruszyć dalej. A warto, bo zakończenie bardzo zaskakuje.

"Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ - Południe."

autor: Robert M. Wegner
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Powergraph
rok wydania: 2009
liczba stron: 576

"Opowieści z meekhańskiego pogranicza" to debiut książkowy polskiego autora- Roberta Wagnera. Nie wiedziałam zatem czego się spodziewać, ale po tylu pozytywnych recenzjach skusiłam się na własny (swoją drogą- pięknie wydany) egzemplarz i czym prędzej zagłębiłam się w świat, który stworzył autor. I uwierzcie- nie zawiodłam się...

Pierwsza "północna" część to kawałek dobrej fantastyki magii i miecza. Zawiera w sobie cztery opowiadania- cztery przygody jednej kompanii, ułożone chronologicznie, lekko ze sobą powiązanych, o czym dowiadujemy się dopiero na koniec. Choć o bohaterach wiemy niewiele, autor unika zapoznawania nas z ich historią, uczuciami czy myślami, to od razu budzą sympatię. Wegner potrafi przez 60 stron opisywać jedną bitwę i robi to w sposób, który czytelnika nie tylko nie nuży, ale wciąga, sprawia, że chce się aby trwało to jak najdłużej.

Druga część- "Południe"- jest już trochę inna. Przenosimy się z lodowatych, północnych gór, prosto w żar pustyni. Tę część również tworzą cztery opowiadania, tym razem już ściślej ze sobą powiązane. I tutaj najważniejszą rolę odgrywa walka, lecz już z perspektywy jednostki, a nie całej kompanii, honor i postępowanie według zasad oraz- co ważne- jest też miłość. I to nie jakiś tam wątek romantyczny, pełen rzewnych, wyciskających łzy z oczu scen. Miłość, która wymaga poświęceń i mająca tragiczne skutki.

Obie części, "Północ" i "Południe" splatają się nieco (bardzo nieco ;) ) w ostatnim opowiadaniu. Trochę się w nim wyjaśnia, ale wiele rzeczy pozostaje jeszcze w ukryciu czekając, mam nadzieję, w drugim tomie.

Spodziewałam się lekkiej, "szybkiej" lekturki, a otrzymałam dzieło. Tej książki nie czyta się jednym tchem. W zasadzie nie ma w niej przytłaczających opisów czy skomplikowanych dialogów, jednak wymaga skupienia i przemyślenia. Wegner stworzył własny świat od podstaw: z własną historią, polityką, religią, hierarchią społeczną. Dwa małe minusy książki: brak mapy (fabuła opiera się na wędrówkach z miejsca w miejsce, niekiedy pojawiają się opisy sytuacji politycznej Imperium, mapka byłaby bardzo pomocna) oraz może trochę mniejszy, za te skomplikowane imiona, których czasem nie sposób zapamiętać i trzeba wracać do poprzednich stron, aby sobie przypomnieć czy ten i ten to ten sam co kiedyś tam coś zrobił ;)

Mimo wszystko jednak polecam lekturę serdecznie. Również dla tych, którzy za zbiorami opowiadań nie przepadają (jak ja), bo mimo, że są to opowieści, to jednak połączone ze sobą i tworzące spójną całość.

"Ja, diablica"




autorka: Katarzyna Berenika Miszczuk
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2010
liczba stron: 416

Zastanawialiście się kiedyś jak wygląda Niebo i Piekło? I czy gdyby dano Wam wybór, gdzie chcecie trafić po śmierci, jaka była by Wasza decyzja? Niebo? W którym jest zimno, spokojnie i ... nudno? Czy Piekło, gdzie panuje klimat śródziemnomorski, zabawa i każdy robi to na co ma ochotę?
Wiktoria wybrała Piekło. Dostała piękny dom na morzem, moc, dzięki której może odwiedzać Ziemię i udawać przed żywymi, że żyje, uroczego konsultanta, który uprzyjemnia jej czas. Jednak sprawa własnego zgonu nie daje jej spokoju. Okazuje się bowiem, że jej śmierć nie była przypadkowa, że psychopata, który ją zamordował był tylko pionkiem w grze, a sama Wiktoria nie jest takim zwykłym człowiekiem.

Zapowiadało się naprawdę nieźle: bohaterowie diabły (anioły też się znajdą), intryga, romans, wątek kryminalny. No cóż, wszystko jednak, za przeproszeniem, trochę zalatuje "Zmierzchem": Wiki to przeciętnej urody niezdara, za którą lata dwóch super przystojnych mężczyzn: jeden pociągający diabeł, drugi to intrygujący i również nie taki zwykły śmiertelnik. O ile samo to podobieństwo nie przeszkadzałoby mi za bardzo, o tyle już samo zachowanie Wiktorii, gdy w grę wchodził Piotruś było bardzo irytujące. Momentami (dość częstymi) czułam się jakbym czytała pamiętnik dwunastolatki (jaki on śliczny, jaki cudowny; dlaczego nie zwraca na mnie uwagi, przecież tak ładnie się ubrałam; tylko raz spojrzał; w zasadzie to nic o nim nie wiem, jest taki skryty; chyba go kocham). Sam pomysł na książkę jest bardzo ciekawy, wciągnięcie w akcję różnych postaci historycznych oraz słynnych miejsc i zabytków również uważam za świetne posunięcie. Gdyby wyciąć wszystkie te fragmenty dotyczące Piotrusia wyszłaby całkiem przyjemna, pełna humoru lektura.

Podsumowując: książka ma potencjał, jest wciągająca i lekko napisana, ale całe to piotrusiowanie bardzo obniża jej walory. Mam nadzieję, że w następnej części miłość do Piotrusia zniknie tak szybko jak się pojawiła, może być i po pijaku na balkonie w trakcie imprezy.

"W szponach mrozu"



autorka: Richelle Mead
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2010
liczba stron: 328

Akcja tej części  rozgrywa się w zimowym kurorcie, gdzie udali się wszyscy uczniowie wraz z gronem pedagogicznym. Szaleństwa na stoku, nowe znajomości i Dymitr pod ręką to jest coś czego Rose bardzo potrzebuje po wydarzeniach, których była świadkiem. Jednak kolorowo nie będzie, gdyż okazuje się, że będzie tam też jej matka, za którą łagodnie mówiąc nie przepada, strzygi mordują sobie w najlepsze, a na domiar złego Dymitr wpadł w oko pewnej kobiecie...
Druga, po „Akademii wampirów”, książka z serii i trzeba jej przyznać, że jest ciekawsza. Akcja nie skupia się już wyłącznie na plotkach i ratowaniu nieporadnej Lissy- wręcz przeciwnie, na szczęście księżniczka ma dosyć mały udział w tej części. Rose wciąż jest nieodpowiedzialna, dziecinna i egoistyczna, ale miewa też przebłyski inteligencji. Nadal jest beznadziejnie zakochana w Dymitrze, czemu daje upust w niekończących się rozmyślaniach. Pojawia się za to kilka nowych, bardziej interesujących postaci i pomysłów, które dobrze rokują na kolejne tomy z serii.
Autorka zachowała lekkość pióra, prowadzi akcję tak, że oderwanie od lektury jest czynnością wręcz niemożliwą. Może nie jest to lektura najwyższych lotów, może nie powala słownictwem, oryginalnością bohaterów czy bogactwem świata, ale z pewnością zapewnia rozrywkę i umila czas.


Moja opinia na temat poprzedniej części książki:

"Akademia wampirów"



autorka: Richelle Mead
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2010
liczba stron: 336

Książki o wampirach przyciągają mnie do siebie. Mogę się im opierać, zwlekać, wmawiać, że nie chcę, ale w końcu i tak nie wytrzymam i przeczytam. Tak było z sagą „Zmierzch” i tak jest z serią Richelle Mead „Akademia wampirów”, tak też zapewne będzie z innymi.

Akcja książki rozgrywa się w szkole dla wampirów (moroji) oraz ich strażników. Strażnicy, dampiry, to półkrwi wampiry i półkrwi ludzie, jako mieszańce są silniejsze od obydwu, a ich życiowy cel to chronić moroje przed strzygami. Strzygi to wampiry, które przeszły na ciemną stronę mocy zabijając. Bohaterkami natomiast są: morojka z królewskiego rodu- Lissa oraz jej strażniczka Rose, przyjaciółki połączone telepatyczną więzią. Cała rzecz rozchodzi się o to, że Lissa posiada pewien bardzo rzadki dar, który wraz z Rose utrzymują w tajemnicy. Ktoś jednak o nim wie i nie da dziewczynom spokoju. Oczywiście wkrada się też miłość, która jak to zwykle bywa w pierwszych tomach wampirzych sag, nie ma szans wobec okrutnej rzeczywistości, ale dodaje atrakcyjności całej fabule.

Autorka od pierwszej strony wprowadza nas w wir wydarzeń, których przyczyny wyjaśnia później. Początkowo nie bardzo wiadomo o co chodzi, w miarę czytania powoli rozjaśnia się w głowie, kiedy Rose przypomina sobie zdarzenia sprzed kilku lat (które to wspomnienia notabene były dla mnie denerwujące i zaburzające całą akcję). Fabuła prosta, zakończenie przewidywalne, bohaterowie nieskomplikowani. Autorka często gubiła się w zeznaniach (w jednej chwili myślimy, że słońce dopiero wschodzi, by w następnej dowiedzieć się, że jednak chodziło o wieczór; albo że Rose wchodzi do pokoju, w którym w naszym przekonaniu ciągle jest- niby drobnostki, ale pogarszające odbiór lektury). Świat, który stworzyła, wydaje się jakby niedopracowany, złożony z kawałków, wiemy tylko to co musimy wiedzieć, co się bezpośrednio wiąże z fabułą.

No ale żeby nie było, że książka ma same minusy, trzeba jej przyznać, że potrafi wciągnąć. Richelle Mead ma lekkie pióro, powieść czyta się szybko i łatwo, opisów w niej jak na lekarstwo, akcja pędzi. I choć można się domyślić jak to wszystko się skończy to i tak chce się o tym przeczytać.