środa, 27 lipca 2011

"Zadanie goblina"

autor: Jim C. Hines
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2008
liczba stron: 427

Gdybyśmy zagrali w skojarzenia, co byście rzucili na hasło „fantasy”? Magia, elfy, smoki? Może komuś przyjdą na myśl waleczni rycerze, tęgie krasnoludy, czy potężni czarodzieje. Wszystkie te motywy były przez autorów książek fantasy wielokrotnie wykorzystywane, powielane, obracane w pył i tworzone na nowo. O elfach, smokach, czarodziejach i magii pisano już chyba na wszystkie możliwe sposoby. Aż tu znalazł się pewien autor, który sobie umyślił, że głównym bohaterem swojej powieści uczyni… goblina. Trzeba przyznać, że o tej rasie niewiele się mówi i niewiele o niej wiadomo, może poza tym że jest niezbyt inteligentna, mroczna i zła. Jim C. Hines napisał książkę, która przybliża nas do poznania społeczności goblinów- istot może niezbyt skomplikowanych, uduchowionych, czy… w ogóle posiadających jakieś zalety, ale przecież nie każdy musi być idealny. „Zadanie goblina” udowadnia, że nawet ta omijana przez bogów, zmierzająca prosto ku wyginięciu (może lepiej napisać wyrżnięciu w pień) rasa, potrafi wydać na świat jednostkę nieprzeciętną- Jiga.
A Jig zawsze miał nieprzeciętnego pecha. Natura nie obdarzyła go siłą, wzrostem, ani zwinnością, ba, nawet wzrok miał do niczego. Niedowidzący Jig wciąż był poniżany, pełnił najgorsze dyżury i służył za worek treningowy dla pobratymców. Ale natura dała mu w zamian coś, czego nie miały inne gobliny- inteligencję i cięty język (słowo „inteligencja” w jednym zdaniu ze słowem „goblin” to być może lekkie przegięcie z mojej strony, ale w porównaniu ze swoimi krewnymi Jig powinien zostać co najmniej ich bogiem). Dzięki głowie na karku jako jedyny ze swojej jednostki wyszedł cało w starciu z trzema bohaterami i dał się wziąć w niewolę. Sytuacja nie była dla niego może zbyt komfortowa, ale przynajmniej żył, co -biorąc pod uwagę misję z jaką przybyła grupa- długo nie potrwa. Jig został przewodnikiem drużyny po tunelach i z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej się bał.

Hines w mrokach góry znalazł świetny materiał na bohatera swojej książki- przedstawiciela rasy, mimo że powszechnie znanej, to rzadko „używanej”, a to daje poczucie świeżości i oryginalności. Jednocześnie wykorzystuje utarte tematy, jak poszukiwanie starożytnego artefaktu, chęć posiadania ogromnej mocy, czy choćby motyw drużyny, w skład której wchodzą ludzie, elf i krasnolud. W rezultacie powstała książka typu „ale to już było” w nowej odsłonie. Autor okrasił ją dużą dawką dobrego humoru, więc czyta się i lekko i przyjemnie. Jak w kilku słowach ocenić „Zadanie goblina”? To książka czasami przewidywalna, czasami zaskakująca, przeważnie ciekawa, zawsze zabawna. Z miłą chęcią sięgnę po kolejne tomy, ale dopiero za jakiś czas.

wtorek, 19 lipca 2011

"Wyspa wypacykowanej kapłanki miłości"

autor: Christopher Moore
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: MAG
rok wydania:2008
liczba stron: 529

Moja miłość do Christopher’a Moore’a jest powszechnie znana w kręgu moich najbliższych i nikt się już specjalnie nie dziwi, gdy czytając jego książki uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Przeczytałam dotychczas wszystkie pozycje tego autora wydane w Polsce nakładem wydawnictwa MAG. Pierwszą, po którą sięgnęłam był „Baranek”, którego do dziś uważam za najlepszą z lektur Moore’a (jeśli nie najlepszą ze wszystkich przeze mnie przeczytanych) i szybko się to chyba nie zmieni. Dla równowagi „Wyspę wypacykowanej kapłanki miłości” przeczytałam jako ostatnią i również ostatnie miejsce zajmuje w moim osobistym „rankingu książek Moore’a”. Co nie znaczy, że jest zła- jest według mnie tylko gorsza od innych. Ale od początku…
Tucker Case jest pilotem. I nieudacznikiem. A jeśli dodamy do tego jeszcze upodobanie do alkoholu i pięknych kobiet, otrzymamy rozbity samolot, utratę reputacji i parę innych niezbyt przyjemnych konsekwencji. O dziwo, dzięki kraksie dostaje propozycję doskonałej pracy u misjonarzy na wyspie- pracy za duże pieniądze, gdzie ma latać nowym, wypasionym samolotem. Zbyt piękne by mogło być prawdziwe, ale w sumie dobrze się składa bo i tak musi uciekać z kraju. A sprawę pochodzenia tak dużych pieniędzy na biednej wyspie przemyśli jak już będzie na miejscu. Hmm, tylko jak się tam dostać?
Christopher Moore bez dwóch zdań jest mistrzem dobrego dowcipu. Elementy nadprzyrodzone, absurdalne, gra przypadków, omyłek, zabawne sytuacje, przerysowane postacie- mogłoby się zdawać, że za dużo śmiechu to też nie zdrowo. Ale nie u Moore’a. Tutaj wszystko ze sobą idealnie gra i na dłuższą metę nie nuży, choć cała książka aż kipi humorem. Do tego znajdziemy bardzo wyrazistych bohaterów, cięte dialogi i ciekawą historię napisaną językiem lekkim i przystępnym.
Moore bywa wulgarny, prześmiewczy, można w jego twórczości znaleźć sceny erotyczne, które ze zmysłowością mają mało wspólnego, ale w tym właśnie tkwi uroda jego stylu. Trzeba mieć talent aby z tymi elementami nie przesadzić i nie zrazić do siebie czytelnika, a Moore z pewnością tę zaletę posiada.
Jeżeli miałabym się na siłę do czegoś przyczepić, to jedynie do fabuły, która dosyć wolno się rozwija. Owszem, na początku też się coś dzieje, ale dopiero w drugiej połowie akcja nabiera tempa i nie pozwala odłożyć książki na bok.
Gdyby to było moje pierwsze spotkanie z autorem, zapewne dostałby ode mnie wyższą ocenę. Ale ponieważ w pamięci wciąż mam "Baranka" czy "Brudną robotę", to "Wyspa wypacykowanej kapłanki miłości" wypada przy nich trochę bladziej. Mimo, że jest zabawna i wciągająca, to nie jest AŻ TAK zabawna i nie jest AŻ TAK wciągająca.

niedziela, 10 lipca 2011

"Eona. Ostatni Lord Smocze Oko"

autorka: Alison Goodman
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: TELBIT
rok wydania: 2011
liczba stron: 656

Druga część książki „Eon. Powrót Lustrzanego Smoka” była chyba najbardziej wyczekiwaną przeze mnie pozycją w tym roku. Byłam niezmiernie ciekawa co tym razem zaserwuje nam autorka, jak rozwinie rozpoczęte wątki no i oczywiście jak potoczą się losy Imperium oraz samej lady Smocze Oko. Gdy tylko w księgarniach pojawiła się „Eona. Ostatni Lord Smocze Oko” moja biblioteczka wzbogaciła się o kolejną pozycję, a ja wsiąkłam na długie godziny, utonęłam w Imperium Niebiańskich Smoków i niełatwo było mi się stamtąd wyrwać. Posłuchajcie…
Po ucieczce z pałacu Eona wraz z przyjaciółmi jest zmuszona ukrywać się przed ludźmi Sethona. W dodatku musi odnaleźć prawowitego następcę tronu- księcia Kygo oraz czarny foliał, który jest w posiadaniu Dillona. Przydałoby się jeszcze zrobić coś z mocą, którą co prawda Eona posiada, ale nie bardzo wie jak jej używać, no i z samym okrutnym Sethonem, który więzi w pałacu Lorda Ido. Do tego Smoki, które straciły swoich Lordów, zaczynają wariować. Można by powiedzieć: „ale się porobiło!”. A to jest dopiero początek, zapewniam Was. Czarny foliał skrywa nie tylko ogromną moc, ale również straszną tajemnicę, a rozwiązanie tej zagadki może zmienić losy Imperium.
W porównaniu z poprzednią częścią, w „Eonie” dużo więcej się dzieje. Można odnieść wrażenie, że„Eon” był tylko wstępem do całej historii, miał nas zapoznać ze światem, z bohaterami i sytuacją. „Eona” zaś to już czysta akcja. Z każdą kolejną stroną przybywa tajemnic, problemów i nieporozumień. I tak jest do samego końca, więc oderwanie się od lektury wymaga żelaznej woli. Na szczęście ułatwiają nam to wywody myślowe Eony. O ile w pierwszej części nie rzucały się za bardzo w oczy, o tyle w drugiej momentami doprowadzały mnie do pasji. Lady Eona bez przerwy myśli, zastanawia się, rozważa, wspomina i wyobraża (często w kółko to samo i w najciekawszych momentach; później rzecz jasna i tak postępuje inaczej). Dużo z tych wynurzeń dotyczy… miłości. Wątek romantyczny (żeby to jeden), który początkowo nadawał „smaczku” i był kopalnią problemów, z czasem zaczął irytować. Wiadomo- miłość zawsze musi się gdzieś wcisnąć i ja na to nie narzekam, ale czasem nie można w nieskończoność piętrzyć miłosnych problemów, bo to po prostu nudzi.
Mimo że lady Eona nie wzbudziła we mnie wielkiej sympatii i były momenty, w których chciałam ze złością rzucić książkę w kąt, to jednak muszę autorce wybaczyć wszelkie niedociągnięcia. Napisała wspaniałą historię, obmyśliła rozbudowaną intrygę, rozgrywającą się w pięknym świecie, z udziałem złożonych bohaterów, zadbała o każdy najdrobniejszy szczegół. Jest to książka typu: „nie do przeczytania, a do pochłonięcia w całości”, która wzbudza wiele emocji (zarówno tych dobrych, jak i trochę gorszych) i która zostaje gdzieś tam głęboko w wyobraźni, mimo że szczegóły mogą z czasem wywietrzeć.
„Eon. Powrót Lustrzanego Smoka” to książka tętniąca kulturą Dalekiego Wschodu, magią, tajemnicą i świeżością. „Eona. Ostatni Lord Smocze Oko” jest pełna akcji, intryg i zagadek. Zależy co kto lubi, ja przepadam za tym i za tym i obie części przeczytałam z prawdziwą przyjemnością.


Moja opinia na temat poprzedniej części książki:

czwartek, 7 lipca 2011

"Kłopoty w Hamdirholm"

autor: Wojciech Świdziniewski
moja ocena: 6/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2009
liczba stron: 338

Na wewnętrznej stronie okładki tytułowej znajduje się notka o autorze, gdzie pierwsze słowa brzmią: „Rocznik 75, birbant, hulaka, utracjusz.” Czy czytając taką charakterystykę można się spodziewać poważnego dzieła, poruszającego tematy ważne i ponadczasowe, wyróżniającego się stylem i kwiecistym językiem? Jasne, że nie, ale za to możemy być przygotowani na świetną zabawę, mnóstwo śmiechu i przyjemnie spędzony czas z lekturą.
„Kłopoty w Hamdirholm” to zbiór ośmiu opowiadań połączonych miejscem akcji, bohaterami i fabułą (właściwie gdyby nie tytuły i czasami odległość czasowa między poszczególnymi historiami, można by potraktować tę książkę jako powieść). Miejscem akcji, jak łatwo się domyślić, jest tytułowe Hamdirholm- kopalnia krasnoludów, potomków Hamdira. Fabułę natomiast stanowią niemniej oczywiste tytułowe kłopoty, czyli różnie: związek krasnoluda z elfką, wojny (na ogół słowne) z wrogim sąsiednim klanem, wizyta sekty tolkistów (wyznawców Mistrza Tolka), łurzowe kłuliki, interesy z nie całkiem umarłymi zmarłymi i całe mnóstwo innych.
Jeśli to jeszcze mało to pozwólcie, że wymienię kilku bohaterów: uczulony na krew wampir, barbarzyńcy z wyższym wykształceniem, różowy królik vel eteryczna smoczyca, nieumarli zmarli, którzy chcieliby się napić a nie bardzo mogą, bo wszystko przez nich przecieka, wędrowna trupa sztukmistrzów (w składzie: Gimli, Golas, Gandzialf, Paragon, Borostwór i cztery dzieciaki w bamboszach). Elfy też są, ale- dla odmiany- takie… normalne.
Do tego wszystkiego dodajmy oczywiście całą rasę krasnoludów: szczerych i pięknych w swej prostocie, lubujących się w dobrej zabawie, pijaństwie i kobietach z owłosionymi nogami, ale również honorowych, porywczych i skłonnych do bijatyki.
Cała ta zbieranina postaci i ich problemów nie pozostawia innego wyjścia, no po prostu musi być śmiesznie. A skoro coś musi być, to tak jest: świetny humor, czasem absurdalny, czasem niemal czarny, nigdy nie przesadzony, nie nudzący i nie wymyślany na siłę, ale za to zawsze śmieszny.
„Kłopoty w Hamdirholm” to lektura lekka i zabawna, nastawiona na sprawianie przyjemności, ale nie pozbawiona morału i kierowania uwagi na „poważniejsze” sprawy. Bardzo żałuję, że pan Wojtek nie rozśmieszy mnie więcej kolejnymi książkami i mam nadzieję, że tam gdzie teraz jest równie udanie rozbawia towarzystwo.

poniedziałek, 4 lipca 2011

"Rio Anaconda"

autor: Wojciech Cejrowski
moja ocena: 6/6
wydawnictwo: Zysk i S-ka
rok wydania: 2006
liczba stron: 435

Odkąd tylko pamiętam fascynowała mnie tropikalna dżungla: tysiące kilometrów terenu gdzie nie postała ludzka stopa, pierwotne kultury Indian, tysiące gatunków roślin i zwierząt, w tym te jeszcze nie poznane i te, które nie występują nigdzie indziej na świecie. Od dziecka na mojej liście wymarzonych podróży, na pierwszym miejscu twardo stoi Amazonka.
No cóż, mam nadzieję, że będę mogła sobie kiedyś pozwolić na taką podróż, a póki co swoją fascynację zaspokajam czytaniem książek o przygodach innych.

Wojciecha Cejrowskiego chyba nie trzeba nikomu przedstawiać- dużo się o nim mówi w mediach, on sam też dużo mówi. Znany dziennikarz, podróżnik, publicysta, pisarz i gospodarz wielu programów telewizyjnych, w tym oczywiście tych o tematyce podróżniczej. Słynie z konserwatywnych poglądów i ciętego języka. Można Cejrowskiego lubić lub nie, można się zgadzać z jego poglądami bądź nie, ale jego lektury TRZEBA przeczytać.
„Rio Anaconda” to książka o poszukiwaniu i poznawaniu Indian Carapana, mieszkających na pograniczu Kolumbii i Brazylii. Przy czym nie jest to dziennik z podróży, co to to nie. Chronologii w tej książce jest niewiele, informacji geograficznej jeszcze mniej. To jest Opowieść- o przygodach, o kulturze, o czarach, o niebezpieczeństwach, o strachu, o przyjaźni. A Cejrowski potrafi opowiadać jak mało kto i przy tym robi to z humorem (warto tu wspomnieć chociażby o przypisach, które na ogół wcale nie pełnią funkcji objaśniającej).
Książka podzielona jest na osiem części (Ksiąg), z których każda opisuje oddzielny etap podróży. W każdej z nich występują wstawki (ciemne strony z białym drukiem) wyjaśniające pewne zagadnienia czy terminy, opatrzone wieloma fotografiami. Księgi dzielą się natomiast na małe zatytułowane rozdziały, stanowiące jakby oddzielne opowiadania, przygody, zdarzenia czy rozmowy (czasem będące kontynuacją poprzednich, a czasem dziejące się w odległym czasie i miejscu).

„Rio Anaconda” to książka, którą ma się ochotę pochłonąć w całości i od razu. Czyta się ją jednym tchem, wciąga i fascynuje, ale… jednocześnie nie da się jej przeczytać „na raz”. Autor porusza tematy skłaniające do myślenia, refleksji lub przynajmniej do określenia swojego stanowiska (na przykład czary- wierzyć czy nie wierzyć?; kultura pierwotna- chronić, czy ucywilizować?), nie można przejść dalej i zapomnieć.
Niby zwykła książka podróżnicza, a jednak... niezwykła.