poniedziałek, 23 lipca 2012

"Nawiedzone miasteczko Shadow Hills"

autorka: Anastasia Hopcus
moja ocena: 4-/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2011
liczba stron: 350

Książki wydawnictwa Nasza Księgarnia ostatnio dominują na moich półkach. Dzieje się to za sprawą wyprzedaży książek lekko uszkodzonych, gdzie za grosze kupuję egzemplarze w doskonałym stanie (leciutko zagięta okładka czy nie do końca zdarta naklejka to w księgarniach norma, a tu powód do drastycznego obniżenia ceny). Wydawnictwo może się poszczycić bogatą ofertą książek dla dzieci i młodzieży, ale także literatury dla dorosłych, poruszającej tematy trudne i niecodzienne. Jako że w duszy wciąż jestem nastolatką ;) zaopatrzyłam się ostatnio w kilka pozycji z gatunku paranormal romance. I tak właśnie na moją półkę trafiło „Nawiedzone miasteczko Shadow Hills”…
Persephona Archer przyjeżdża do nowej szkoły, aby odkryć przyczynę śmierci swojej siostry Ateny. Podobnie jak Atena za życia, Phe miewa dziwne sny i wizje, które przywiodły ją do Shadow Hills. Tutaj czeka na nią jednak więcej pytań niż odpowiedzi, a tajemnicza śmierć siostry nie jest jedyną zagadką do rozwiązania. Spotkanie chłopaka ze swoich koszmarów nie ułatwia sprawy tym bardziej, że jest tak zabójczo przystojny. I nie do końca normalny. Ale co tam, Phe też do takich nie należy, ale jeszcze o tym nie wie…
Książka opiera się na utartym schemacie: nowe miejsce, nowa szkoła, nowi ludzie. Super przystojny chłopak, który oczywiście nie jest zwykłym człowiekiem i nie przystosowana do klimatu dziewczyna, która rzecz jasna też całkiem normalna nie jest. Jest ona, jest on i wspólne zajęcia z fotografii… Standard. No ale właśnie w ten powielany wielokrotnie schemat wpisana jest historia niezwykła. Nie spotkamy tu prawie żadnych istot innego gatunku (bo ten przystojniak wbrew mojemu przekonaniu wcale nie okazał się wampirem (!)), za to dużo zagadek, niewyjaśnionych i wyjaśnionych prawie naukowo zjawisk, cmentarzy. A całość doprawiona jest maleńką szczyptą mitologii.
Persephona Archer to główna bohaterka i narratorka. W zasadzie boję się książek, których narratorkami są zakochane piętnastolatki, ale trzeba przyznać, że nie spisała się najgorzej. Nie ma irytującego zwyczaju wielokrotnego podkreślania swoich uczuć, a zachowuje się, no cóż, zachowuje się jak przystało na jej wiek. Inni bohaterowie chociaż istnieją, to wiemy o nich niewiele i są raczej dodatkiem do fabuły. Zdecydowanym atutem powieści jest sama historia i jej zagadki, których rozwiązanie wcale nie jest takie oczywiste. Nie wszystko zostaje całkowicie wyjaśnione, zapowiada się więc na drugą część.
„Nawiedzone miasteczko Shadow Hills” to książka o młodzieży i dla młodzieży. Choć oparta na schemacie, jest inna niż wszystkie, nie jest przewidywalna i co tu dużo pisać- po prostu ciekawa. Ja z pewnością sięgnę po kolejny tom jak tylko się pojawi, choć do młodzieży się już chyba nie zaliczam ;)

środa, 27 czerwca 2012

"Ja, anielica"

autorka: Katarzyna Berenika Miszczuk
moja ocena: 3+/6
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2011
liczba stron: 379

Na początku wypadałoby chyba wytłumaczyć się z kiepskiej aktywności mojego bloga. Samej przed sobą mi wstyd, że ostatnio tak mało czasu poświęcam moim skarbom tęsknie spoglądającym z półek. Pół roku temu zmieniłam status społeczny z osoby uczącej się (czyt. bezrobotnej) w nareszcie pracującą i ciężko jest mi znaleźć czas na czytanie. Kiedyś miałam ambicje przeczytać 52 książki w roku- teraz mam nadzieję dobić chociaż do 12-tu… Żałosne… Ale niestety, za coś trzeba kupować te wszystkie książki. Więc rzędy nie przeczytanych tomów rosną (myślałby kto, że jak mało czytam, to i mniej kupuję ;) ), ale zbliża się upragniony wiek emerytalny (jeszcze tylko jakieś 40 latek) więc wtedy sobie zaszaleję ;)  A tymczasem nie pozostaje mi nic innego jak te marne kilka stron dziennie przed zaśnięciem.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

„Ja, anielica” to druga część trylogii autorstwa Katarzyny Bereniki Miszczuk. Pierwszym tomem byłam zaskoczona, w większości pozytywnie, choć momentami miałam ochotę rzucić nim o ścianę. Byłam niezmiernie ciekawa czy autorka zmieniła swoje podejście do pewnych spraw i czy drugi tom będzie równie irytujący jak i wciągający.
Po uratowaniu osób z Iskrą Bożą i przypadkowym wysadzeniu Księżyca, władze Nieba i Piekła postanawiają cofnąć czas i zabrać Wiki pamięć. Od tej pory żyją sobie razem z Piotrem całkowicie nieświadomi i szczęśliwi. Nuda. W tym czasie przystojny diabeł Beleth, który dla odmiany o Wiktorii nie zapomniał, planuje przywrócić jej pamięć, wplątać w kolejną aferę no i rzecz jasna uwieść. Coraz częściej na ich drodze staje też nowa postać, tym razem anioł, który przebiegłością przewyższa nawet Azazela. Ma wielkie ambicje i do swych niecnych celów potrzebuje nie kogo innego jak Wiki. Posunie się naprawdę daleko by zmusić ją do współpracy…
Akcja powieści rozgrywa się tym razem w Niebie. W „Ja, diablica” ta część zaświatów ukazana była jako miejsce chłodne, nudne i nieciekawe. Teraz natomiast dowiadujemy się, że Arkadia to kraina baśniowo piękna, gdzie wszyscy są ufni i szczęśliwi, przepojeni dobrocią i miłosierdziem. Anioły, na pierwszy rzut oka istoty nieco nudnawe, podobne do siebie, mają swoje pasje, słabości, a nawet życie prywatne. Jednocześnie okazuje się, że nawet wśród istot tak doskonałych trafiają się zbrodniarze i spiskowcy marzący o władzy, którzy nie cofną się przed niczym, by osiągnąć zamierzony cel…
Moim głównym zarzutem co do pierwszej części była postać głównej bohaterki i narratorki. Wiktoria działała mi na nerwy swoim zachowaniem, które potocznie można by było nazwać po prostu dziecinnym. Niestety w drugiej części wcale nie wydoroślała. Oczywiście jest dziewczyną, która ma rozum i nawet potrafi go używać, na język też nie choruje, ale chwilami zachowuje się jak rozwydrzony dzieciak. Wszystkie nazwijmy to „niemiłe niespodzianki”, które ją spotykają i są punktami zwrotnymi w powieści dzieją się za sprawą jej głupoty. Zdaję sobie sprawę, że no cóż, robiła to na potrzeby fabuły, bo gdyby nie rozkrzyczała się w miejscu, w którym nie można było nawet głośniej odetchnąć, to książka skończyła by się po stu stronach. I właśnie przez te momenty, w których bohaterowie nie robią tego co powinni, albo robią to czego absolutnie nie mogą zrobić, książka wydaje mi się nie do końca przemyślana. Mogę się jednak mylić, może jednak Wiktoria była z założenia bohaterką lekkomyślną i nieodpowiedzialną, a ja po prostu doszukuję się głębszego „bezsensu” jej zachowania.
Gdybym miała powiedzieć, która część bardziej mi się podobała, zdecydowanie stwierdziłabym że pierwsza. „Ja, diablica” była czymś nowym, Piekło i jego mieszkańcy intrygujący, a akcja porwała mnie od pierwszych stron. „Ja, anielica” to już trochę powtórka z rozrywki, wciąga ale dopiero na sam koniec. Fabuła rozwija się powoli, można by było streścić ją na jednej stronie. Niemniej jednak z pewnością sięgnę po ostatnią część trylogii, chociażby po to, aby sprawdzić jak się sprawy ułożą w konfrontacji Wiktoria vs. Piotr vs Beleth ;) Zakończenie „Ja, anielica” pozostawia wiele do myślenia w tej kwestii :D

środa, 18 stycznia 2012

"Kosogłos"

autorka: Suzanne Collins
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Media Rodzina
rok wydania: 2010
liczba stron: 372

Czasem zdarza się, że bardzo spodoba nam się pewna książka, czytamy następny tom i jest z nim już nieco gorzej, ale sięgamy też po kolejny, bo chcemy poznać zakończenie. I bywa, że przez ten ostatni tom tracimy dobrą opinię o całej serii. Tak właśnie się stało w moim przypadku po lekturze „Kosogłosa”. „Igrzyska śmierci” były świetne, „W pierścieniu ognia” nawet trzymało poziom, „Kosogłos” został napisany na siłę.
Katniss po dotarciu do Trzynastego Dystryktu jest w kiepskim stanie psychicznym. Jej myśli wciąż krążą wokół Peety więzionego w stolicy, codzienne życie zdyscyplinowanych mieszkańców Trzynastki jest wyjątkowo monotonne i pozbawione radości, a pozostanie twarzą rebelii krótko mówiąc wcale jej się nie uśmiecha. Szybko jednak zdaje sobie sprawę, że zgoda na rolę Kosogłosa to nie tylko odpowiedzialność, ale też okazja do postawienia kilku warunków. Prezydent Coin ma jednakże własne plany co do Katniss, a jej olbrzymia popularność wśród ludu wcale nie jest jej na rękę.
Cała akcja skupia się na przygotowaniach do powstania w Kapitolu, w czasie których Katniss próbuje odzyskać równowagę duchową- mocno nadszarpniętą przez Ćwierćwiecze Poskromienia i rozłąkę z Peetą. Tak się jednak składa, że wszystkie najciekawsze i najważniejsze wydarzenia odbywają się bez jej udziału (a to nasza narratorka traci przytomność, a to nie zabierają jej na akcję) i o wynikach dowiadujemy się po fakcie, ze skrótowych wyjaśnień innych bohaterów. Nawet problemy sercowe Katniss rozwiązują się tak jakoś bez dramatyzmu, a już na pewno romantyzmu, na które byliśmy przecież przygotowywani w poprzednich częściach.Wygląda to tak, jakby autorka nie miała pomysłu, czasu albo chęci na opisywanie zdarzeń, na które wszyscy czytelnicy bez wątpienia wyczekiwali z niecierpliwością. I tak dzieje się również z zakończeniem. Pomyśleć, że czekałam na nie ponad rok.
Kolejny poważny zarzut co do „Kosogłosa” dotyczy kreacji bohaterów. Większość postaci, które znaliśmy z poprzednich części zmieniła się tu o 180º. Katniss, Peeta, Gale, Prim- czułam się tak, jakby pod koniec jakiegoś filmu dokonano zmiany aktorów. I nawet na tym polu można dostrzec brak pomysłu autorki, gdyż nie wiedząc co zrobić z bohaterami albo ich uśmierca, albo robi z nich wariatów, którzy w razie potrzeby chwilowo dochodzą do siebie, by za chwilę powrócić do swojego świata.
Książka, tak jak jej poprzedniczki, nie jest pozbawiona przesłania. Ukazuje, że nawet dobro ma swoje złe strony i że ludzie w jego imię zdolni są do strasznych rzeczy.
W miarę wzrostu ilości przeczytanych stron moja przyjemność z lektury powoli słabła, a z czasem do przodu pchała mnie jedynie chęć poznania zakończenia. Książkę nadal czyta się łatwo i szybko, choć tak naprawdę przez większość czasu niewiele się w niej dzieje. Nie mam nic do zarzucenia stylowi autorki, językowi powieści, ani nawet sposobie narracji, ale bardzo zawiodłam się na treści.
Ponieważ dwa pierwsze tomy są jak najbardziej godne polecenia, to nie będę odradzać czytania trzeciego, ale radzę wcześniej obniżyć dla niego poprzeczkę.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

"Wiedźma naczelna"

autorka: Olga Gromyko
moja ocena: 5+/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2011
liczba stron: 525

Jakoś tak się złożyło, że Nowy Rok ponownie zastał mnie z „Wiedźmą” tym razem naczelną, autorstwa pani Gromyko. Żywię szczerą nadzieję, że za rok będę mogła napisać to samo, bo seria o W. Rednej niezmiernie przypadła mi do gustu i po cichu liczę na jej kontynuację.
Osobom, które Wolhy jeszcze nie znają przydałoby się powiedzieć o niej kilka miłych słów, ukazać dobrą stronę charakteru, postawić w pozytywnym świetle coby zachęcić do bliższej z nią znajomości. W przypadku tytułowej wiedźmy stanowi to jednak duży problem, gdyż w tym przypadku potoczne stwierdzenie „rude to wredne” sprawdza się w dwustu procentach. Panna bakałarz czwartego stopnia magii praktycznej jest złośliwa, nieobliczalna, uparta, ciekawska, przekorna i zarozumiała, ale za to nie brakuje jej humoru, ambicji i inteligencji. Jest babką, która najpierw robi a później myśli, jeśli znajdzie na to czas.
W „Wiedźmie naczelnej” Wolha ucieka od przedślubnego zamieszania i udaje się w podróż, rzekomo by zbierać materiały do pracy naukowej. W rzeczywistości dopadły ją wątpliwości czy w ogóle powinna wychodzić za swojego wampira-  Lena, przecież jest jeszcze taka młoda, ambitna, kochająca pracę i życie w siodle. Zatem zamiast siedzieć na pupie w jakimś luksusowym pokoju godnym narzeczonej władcy Dogewy i pilnować żeby przypadkiem nie złamać sobie paznokcia, panna wiedźma jeździ po całej Belorii i poluje na upiory, smoki i inne potworki. Przy okazji udaremnia kilka spisków i pakuje się w poważne tarapaty.
Początkowo mogłoby się zdawać, że kolejne rozdziały są po prostu odrębnymi opowiadaniami, ale nic bardziej mylnego. Wszystko splata się w jedną całość ze świetnym zakończeniem. Mało tego- „Wiedźma naczelna” stanowi ścisłą kontynuację też poprzednich części, więc warto je sobie wcześniej przypomnieć. W tym tomie ponownie spotkamy się nie tylko z głównymi bohaterami, ale ku mojej radości pojawiają się również prostoduszna Orsana, zadziorny Rolar i niewybredny Wal. A gdy grupka tak różnych ras i charakterów spotyka się razem to musi być wesoło.
Narracja książki (tak jak w poprzednich częściach) jest w większości pierwszoosobowa. Wolha opowiada nam o swoich przygodach z właściwą jej ironią i humorem. Nie przynudza, nie przedłuża i nie rozwleka się niepotrzebnie. Nie męczy nas swoimi przemyśleniami, nie rozwodzi się nad uczuciami po kilka razy na stronę czy opisami krajobrazu. Dlatego książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie. A już w ogóle wspaniały jest jej opis pewnego wampirzego obrzędu w epilogu, podczas którego śmiałam się w głos.
Myślę, że osób które znają już serię o W. Rednej nie muszę zachęcać do sięgnięcia po „Wiedźmę naczelną”. Książka ma wszystko to co miały jej poprzednie części- humor, intrygę, starcia na miecze i magię. Wątek romantyczny też oczywiście jest, bardziej rozwinięty niż wcześniej, ale nie dominujący. Cieszę się, że autorka nie zmieniła tej książki w kolejny odcinek telenoweli, czy też względnie w paranormal fantasy. Czytelnikom zastanawiającym się mogę tylko gorąco polecić, bo jest to lektura lekka, idealnie odprężająca i poprawiająca humor. I wbrew pozorom nie tylko dla płci pięknej (dowodem na to są mój brat i szwagier, którzy nie mogą się doczekać, aż im „Wiedźmę naczelną” udostępnię ;) )

czwartek, 15 grudnia 2011

"wiedźma.com.pl"

autorka: Ewa Białołęcka
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2008
liczba stron: 357

IMIĘ I NAZWISKO: Krystyna Szyft (lub po prostu Reszka)
MIEJSCE ZAMIESZKANIA: wieś o nieortograficznej nazwie Czcinka, gdzie nawet diabeł nie zagląda, bo się boi starej wiedźmy
STAN CYWILNY: samotna matka
SPECJALNOŚĆ: kontakty i konszachty z duchami
AKTUALNY ZAWÓD: nowo objęte stanowisko specjalisty d.s. czarów (w skrócie- W.I.E.D.Ź.M.A.); zakres obowiązków: rzucanie, względnie zdejmowanie (ale z tym gorzej idzie) uroków, wykopywanie trupów, rozwiązywanie zagadek kryminalnych i takie tam drobnostki…
POPRZEDNIE STANOWISKO: redaktor w wydawnictwie… od czasu do czasu
HOBBY: surfowanie po internecie, picie kawy i palenie papierosów
DODATKOWE KWALIFIKACJE: cięty język, humor i bystry umysł

Reszka jest około trzydziestokilkuletnią, samotną matką mieszkającą kątem u rodziców. Jej sytuację finansową można określić jako marną, a i to byłby komplement. Niespodziewanie, w spadku po stryjecznej ciotce, otrzymuje domek na wsi. Dziwny wydaje się tylko fakt, że nawet dobry wujek Google nie ma zielonego pojęcia gdzie leży rzeczona Czcinka. Na szczęście stara i już jakby nieżywa ciotka czuwa i Reszce udaje się odnaleźć swój spadek. Czcinka jak na wioskę, która nawet nie figuruje na wojskowych mapach, wydaje się Krysi wyjątkowo ludna. Pozostaje tylko pytanie, jak dużą część tej ludności widzi tylko ona? Okazuje się bowiem, że stara Szyftowa, wcale nie była spokojną, starszą panią, a cała wieś drży na samo jej wspomnienie i nabiera wody w usta. Sprawy wcale nie ułatwiają regularne rozmowy z samą ciotką Katarzyną, gdyż co prawda umarła, ale czasem wpada w odwiedziny. I wyraźnie coś knuje. A Reszka jak to Reszka, nie da sobie w kaszę dmuchać jakiemuś duchowi. Phi!
Reszka- główna bohaterka i narratorka to typowa babka z jajami. Na co dzień nie rozstaje się z ukochanymi glanami, skórzaną kurtką i papierosem, a tym bardziej ze swoim złośliwym, sarkastycznym humorem i ciętym językiem. Jako redaktor, na pewno zna takie pojęcia jak romantyzm, kobieca delikatność czy nieśmiałość, ale wyłącznie ze słownika, gdyż te cechy są obce jej naturze. Jest twarda, wredna, inteligentna i zawsze, ale to zawsze stawia na swoim. A jak już połączyć kobietę niezależną z talentem do czarów to chowajcie się wioskowi zakapiorzy i umarli-nie-do-końca-umarli. Nie mogę powiedzieć, że Reszka jest moją bohaterką idealną, czasem denerwował mnie jej sposób bycia, czy traktowania innych, a jako matka wyjątkowo mało myśli i uczuć poświęcała swojemu synowi. Jako narratorka natomiast jest świetna, gdyż nie można się z nią nudzić.
To co już na pierwszy rzut oka wyziera spod okładki, a momentami nawet wypływa strumieniami to humor. Przy tej książce po prostu nie ma miejsca na inne reakcje jak radość i śmiech, bo Reszka jest jak jednoosobowy kabaret. Nawet sytuacje teoretycznie mało radosne, jak wizyta złodzieja, odkopywanie ludzkich kości czy śmierć kliniczna przedstawia w sposób zabawny i sarkastyczny. Komicznie opisała realia polskiej, najbardziej zabitej dechami wsi jaka istnieje i mentalność jej mieszkańców, a także trudności w przystosowaniu się do jej trudnych warunków przez urodzonego mieszczucha.
W tej książce jest wszystko to, co powinna zawierać dobra lektura na uprzyjemnienie wieczoru: humor, zagadka, magia, nawet wątek romantyczny, choć mało rozbudowany ale jest. Książkę czyta się lekko i szybko, jest napisana językiem prostym i przyjemnym, ale jednocześnie widać, że autorka lubi się nim bawić. Spotkamy tutaj zarówno rzadko używane w dzisiejszych czasach słowa, jak i przeróżne zabawne neologizmy stworzone na potrzeby sytuacji. Niektóre porównania zasługują, aby wpisać je do notesu i śmiać się kiedy tylko dusza zapragnie.
Jeśli szukacie książki na poprawienie humoru, od której ciężko się oderwać, choćby się mocno chciało, której akcja pędzi od pierwszej do ostatniej literki to z czystym sumieniem polecam „wiedźmę…” Uśmiejecie się :)

piątek, 9 grudnia 2011

"W pierścieniu ognia"

autorka: Suzanne Collins
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: Media Rodzina
rok wydania: 2009
liczba stron: 359

„W pierścieniu ognia” to druga po „Igrzyskach śmierci” część cyklu robiącego furorę na całym świecie. Nie będę ukrywać, że podchodziłam do niego jak pies do jeża, gdyż duża ilość „ochów i achów” na okładkach książek zazwyczaj powoduje u mnie efekt odwrotny do zamierzonego. Skusiłam się jednak i nie żałuję.
Katniss wyciągając trujące jagody uratowała siebie i Peetę podczas Głodowych Igrzysk, ale tym samym złamała reguły gry. Ludzie żyjący w dystryktach, uciskani przez władze,  odczytują ten czyn jako oznakę buntu. Prezydent Snow jest niezadowolony i nie stara się tego ukryć przed dziewczyną. W kraju gdzie najmniejsze przewinienie karane jest co najmniej publiczną chłostą, bunt to zwykłe samobójstwo. Katniss, jej rodzinie i przyjaciołom grozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Ale żeby tego było mało, dochodzi jeszcze najtrudniejszy wybór jej życia: kogo ma pokochać? Tajemniczego i przystojnego Gale’a? Czy szczerego i oddanego Peetę?
Ogólnie rzecz biorąc można powiedzieć, że fabuła „Igrzysk śmierci” opierała się głównie na akcji i walce o przetrwanie, w drugiej części natomiast dochodzą jeszcze elementy polityczne i emocjonalne. I o ile aspekt społeczno-polityczny wzbogaca książkę i jest interesujący, o tyle dylematy sercowe głównej bohaterki i narratorki już niekoniecznie. Sam fakt, że przez całą książkę nie może się zdecydować, którego chłopaka ma wybrać (i nawet kiedy zdaje się podjęła już decyzję, a postępuje wbrew niej) jest irytujący. Pierwszoosobowa narracja jeszcze pogarsza sytuację i Katniss z bystrej, silnej i odważnej dziewczyny (którą w gruncie rzeczy jest) w moich oczach zmienia się w marudną i niezdecydowaną nastolatkę. Dobrze, że zachowuje cięty język i zgryźliwy humor.
W „W pierścieniu ognia” znajdziemy więcej informacji o Kapitolu, Dystryktach oraz ich historii. Spotkamy nowych bohaterów, lepiej poznamy część starych, o innych nadal będziemy wiedzieli tyle co nic. Książkę czyta się jednym tchem, gdyż w pierwszej połowie ‘dzieje się szybko’, a w drugiej ‘dzieje się dużo’, przy czym tak jak w „Igrzyskach śmierci” język jest bardzo przystępny.

Chcąc podsumować drugi tom cyklu można powiedzieć, że jest on i lepszy i gorszy od poprzedniego. Lepszy, gdyż fabuła jest bardziej rozwinięta, pojawiają się nowe pomysły i nowe wątki obok tych już znanych oraz dobrze wróżące dla ostatniego tomu zakończenie. Gorszy ze względu na stan emocjonalny Katniss. Mimo wszystko nie mogę się doczekać trzeciej części serii, która czeka tylko na święta :)

wtorek, 22 listopada 2011

"Wirus"

autorzy: Guillermo del Toro, Chuck Hogan
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2010
liczba stron: 500

Chyba nikogo już nie dziwi sytuacja, kiedy w księgarniach, obok setek podobnych, pojawia się kolejna książka o wampirach. Bo to jest teraz modne i w dodatku jest gwarancją zysku/sukcesu (niepotrzebne skreślić). Mimo to, w natłoku wampirzych nowości ciężko jest dziś znaleźć książkę, w której te istoty byłyby postaciami negatywnymi, do czego- wydaje mi się- w ogóle zostały stworzone. Na pewno istnieje jakieś skomplikowane, psychologiczne wyjaśnienie tego zjawiska i chętnie je kiedyś poznam, gdyż sama jestem fanką wampirów w literaturze. Między innymi dlatego właśnie sięgnęłam po pozycję o wdzięcznym tytule „Wirus”. Już z okładki możemy się dowiedzieć, że będzie to „mrożąca krew w żyłach powieść o walce między ludźmi a wampirami”. No cóż, może nie jest to zbyt odkrywczy i szczegółowy opis, ale po przeczytaniu mogę stwierdzić, że nawet trafny, bo prócz walki z wampirami to właściwie niewiele więcej można powiedzieć o fabule książki.

Pewnego wrześniowego wieczoru na lotnisku JFK w Nowym Yorku ląduje najwyższej klasy samolot pasażerski z ponad dwustu osobami na pokładzie. Wszystko wydaje się być w porządku do czasu, kiedy zauważono, że nie wysiadł żaden pasażer, drzwi nie zostały otwarte, a sam samolot sprawia wrażenie… martwego. Terroryści? Wyciek gazu? Broń biologiczna? Chciałoby się powiedzieć: oby… Ale to coś znacznie gorszego. Coś, co chce zgładzić ludzkość i tylko dwoje ludzi ma o tym jakieś pojęcie.
To co rzuca się w oczy od pierwszych stron to sama konstrukcja powieści przypominająca prawie gotowy scenariusz do filmu. Ujęcie pierwsze: fragment rozmowy w kokpicie (na czarnym ekranie lecą napisy początkowe), cięcie. Ujęcie drugie: pracownicy w wieży kontroli lotów zauważają, że samolot stoi w niewłaściwym miejscu (tu już napisy przechodzą w główne role), cięcie. Ujęcie trzecie: zbliżenie martwego samolotu, podjeżdża pracownica lotniska, która od razu czuje, że tam jest coś złego (muzyka pełna napięcia i w kulminacyjnym momencie wyskakuje tytuł), cięcie. I tak dalej… Cała książka składa się z krótkich scen opisujących wydarzenia w różnych częściach miasta, niektóre nie wnoszą nic do fabuły oprócz tego, że po prostu są. „Wirus” liczy sobie dokładnie 500 stron, a wydarzenia w nim opisane rozgrywają się w czasie czterech dni, trzeba więc było te strony czymś zapełnić. Nawet zakończenie jest tak rozwlekłe, że przestaje trzymać w napięciu gdzieś w połowie.
Książka sprawia przez to wrażenie, że została napisana na siłę. Ktoś wpadł na pomysł napisania utworu o walce ludzi z wampirami, obmyślił legendę i medyczne aspekty wampiryzmu (wcale niegłupie, chociaż zauważyłam kilka nieścisłości), a reszta to już tylko wysysanie krwi i nawalanka. Z czasem zaczyna męczyć czytanie wciąż o tym samym tylko w innym miejscu i z udziałem innego wampira. Pomijam już takie cuda jak srebro przecinające stal, czy zadziwiający zwyczaj niezamykania drzwi na klucz, gdy w mieście grasują przerażający krwiopijcy.

Mimo, że w ogólnym rozrachunku jestem raczej negatywnie nastawiona do tej książki, to kilka rzeczy mi się w niej podobało. Po pierwsze możemy w niej znaleźć dużo interesujących informacji i ciekawostek, np. z przebiegu sekcji zwłok, ustalania czasu i przyczyny zgonu, procedur pobierania próbek, czy chociażby zwyczajów szczurów. Po drugie język powieści jest prosty i lekki, a tekst łatwy w odbiorze, przez co czyta się szybko. I po trzecie- niezbędny w tego typu utworach element grozy i napięcia. Przyznam się, że gdy zdarzało mi się czytać „Wirusa” w nocy, gdy byłam sama w domu to faktycznie momentami odczuwałam coś, co z pewną dozą tolerancji można nazwać cykorem ;)

„Wirus” to pierwsza część trylogii zatem zakończenie pozostawia niedosyt i przygotowuje grunt pod kontynuację. Mnie osobiście do niej nie ciągnie, ale fani horrorów może się ucieszą. Ja do wielbicieli horrorów nie należę, zarówno książkowych jak i filmowych. Niewiele ich w życiu przeczytałam, kilka obejrzałam i mam nieodparte wrażenie, że „Wirus” lepiej by wypadł na ekranach kin niż w formie powieści.

piątek, 4 listopada 2011

Opowieści rodu Otori

Po słowiczej podłodze. Tom I
autorka: Lian Hearn
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: W.A.B.
rok wydania: 2003 (I), 2004 (II), 2005 (III)
liczba stron: 368 (I), 367 (II), 420 (III)

Od jakiegoś czasu patrzyłam w kierunku Opowieści rodu Otori- kultura Dalekiego Wschodu niezmiennie mnie fascynuje od lat. Kiedy przyszedł moment, w którym przeniosłam się do świata Trzech Krain- świata wymyślonego na wzór średniowiecznej Japonii- pochłonął mnie bez reszty.
Saga rodu Otori to historia Takeo i Kaede. Oboje bardzo młodzi, niewinni i nieprzygotowani na to co szykuje im los. Takeo pochodzi z małej, biednej wioski, która pewnego dnia zostaje doszczętnie zniszczona, a wszyscy jej mieszkańcy wymordowani. Sam Takeo zostaje uratowany przez pana Otori Shigeru i od tej pory wychowywany na jego syna i spadkobiercę. Chłopiec, który dopiero wkracza w wiek męski musi się wiele nauczyć poczynając od ukrywania swojej wiary, w której został wychowany, po władanie mieczem i prowadzenie wojen. Wkrótce na jaw wychodzą niesamowite zdolności Takeo, które będą dla niego zarówno darem jak i przekleństwem.
Na posłaniu z trawy. Tom II
Shirakawa Kaede jest spadkobierczynią rodu Shiarakwa, zakładniczką na zamku Noguchi, niezwykle piękną i inteligentną. Przywódcy klanów pragną wydać ją za mąż, aby umocnić swoją władzę, toteż Kaede nie ma wpływu na swój los. Tenże los jednak doprowadza do jej spotkania z Takeo i wtedy dopiero cała opowieść tak naprawdę się zaczyna. Opowieść o miłości, zemście, przeznaczeniu, odwadze i walce.
Takeo i Kaede przyszło żyć w czasach wojen klanowych, podziałów klasowych, walk o władzę i honor, w których o życiu lub śmierci decydowali władcy, gdzie znaczenie ludzkiego istnienia zależało od pozycji społecznej. Oboje odegrają dużą rolę w przyszłości Trzech Krain, wymagającą od nich cierpienia, poświęcenia i trudnych decyzji.
Świat, który stworzyła Lian Hearn jest okrutny, ale jakże urzekający, baśniowy. To świat, w którym ponad wszystko ceni się honor, odwagę i postępowanie zgodne z etosem. Mimo brutalnej rzeczywistości znajdzie się w nim miejsce na miłość, przyjaźń i lojalność. Postacie są wyraziste, realistyczne i pełne emocji, a autorka ich nie oszczędza.
W blasku księżyca. Tom III
Książki podzielone są na rozdziały opatrzone symbolem rodu, którego dotyczą. Części dotyczące rodu Otori są opowiadane przez Takeo w pierwszej osobie, pozostałe posiadają narrację trzecioosobową. Akcja płynie szybko, czasem o różnych wydarzeniach dowiadujemy się z czyjegoś raportu, gdy te już zaszły. Autorka cały czas trzyma nas w napięciu, często umiejętnie przechodząc do następnego rozdziału nie mówiąc nam jak zakończył się wątek z poprzedniego. Wplata w opowieść wiele krótkich opisów- to dla mnie chyba jedyna wada- dotyczących pogody, wystroju, koloru nieba, roślinności, itd.
Saga rodu Otori porusza wiele tematów i jest powieścią wielowątkową. Oprócz oczywistych motywów takich jak miłość, zemsta czy walka o władzę, znajdziemy tu również problemy wiary i życia po śmierci, prześladowań na tle religijnym, wiary w przeznaczenie, roli kobiety w społeczeństwie czy homoseksualizmu. Nie zaliczyłabym tych książek do gatunku fantasy, choć jej elementy można w nich znaleźć (nadzwyczajne zdolności Takeo przez niektórych uważane były za czary).
Jestem oczarowana tą sagą, fascynuje mnie przedstawiony w niej świat, chociaż nie chciałabym w nim żyć. Mimo to nie wiem czy sięgnę po kolejne dwa tomy cyklu, ze względu na to, że chyba za bardzo przywiązałam się do głównych bohaterów. Może kiedyś, jak już ochłonę :)

poniedziałek, 17 października 2011

"Strefa światła. Walka o szczęście- historia prawdziwa."

autorka: Wiktoria Zender
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2009
liczba stron: 270

„Zapragnęła wydać książkę, by jej historia nie poszła w zapomnienie (…). Chciała też uświadomić ludziom, że życie to wielki dar i nie warto z niego rezygnować, nawet jeśli wszystko obraca się w gruzy, bo na zgliszczach można budować od nowa. Musiała im powiedzieć, że choć czasami wszystko wydaje się przegrane, to nigdy nie jest prawda. Kiedy coś się kończy, zaczyna się coś innego. Pragnęła nieść pocieszenie, uprzytomnić, komu się da, że tak naprawdę nic nie dzieje się bez przyczyny.” *

Ula odzyskuje przytomność w szpitalu. Żrący kwas wypalił jej nos, powieki, usta. Jeszcze nie wie, że nie posiada twarzy, że jej życie jest w niebezpieczeństwie, nie wie jak wiele cierpień i rozczarowań przyniesie jej przyszłość. Mimo wszystko jednak odczuwa ulgę, bo uwolniła się od Romana- nie zdaje sobie sprawy jak wielką krzywdę jej wyrządził, ale wie, że najgorsze jest już za nią. Tu w szpitalu rozpoczyna się nowy rozdział jej życia i Ula podświadomie czuje, że wszystko będzie dobrze, że da sobie radę.
Książka opisuje jej historię powrotu do normalnego życia. Leczenie, próby odnalezienia się wśród ludzi, walkę z nietolerancją, złośliwością, ślepym wymiarem sprawiedliwości i biurokracją. Los nie przestaje rzucać Uli kłód pod nogi, ale ona wbrew wszystkiemu nie poddaje się- kroczy przez życie z podniesioną głową, pełna optymizmu i nadziei, świadoma własnej wartości i ulotności szczęścia. Ale ten sam los przyszykował jej niespodziankę, nagrodę za wszelkie cierpienia, coś dla czego warto było przejść przez piekło- miłość.

„Czasami trzeba stracić wszystko, upaść na samo dno, żeby później narodzić się na nowo i odzyskać radość życia, żeby móc zacząć wszystko od nowa, bez oglądania się za siebie. Koniec jest zawsze początkiem czegoś innego, nierzadko lepszego. Nie wolno się poddawać. Nikt lepiej niż Ula nie rozumiał, że prawdziwa siła tkwi wewnątrz, więc warto uwierzyć w siebie, bo wtedy wszystko jest możliwe.”**

To co uderza w nas od samego początku to właśnie siła i optymizm Uli. Większość osób na jej miejscu poddałaby się, zamknęła w swoim świecie i usunęła się wszystkim z przed oczu. Ula nie. Wychodziła ludziom naprzeciw, choć niejednokrotnie widziała w ich oczach obrzydzenie jej wyglądem, strach czy oburzenie. Podkreśla, że jej ułomność przeszkadza najbardziej nie jej samej a ludziom wokół, którzy nie potrafią zrozumieć, że nie wygląd jest najważniejszy. Cieszyła się życiem, doceniała wszystko co od niego dostała, z nadzieją i wiarą patrzyła w przyszłość.
„Strefa światła” jest jednym wielkim przesłaniem. Warto żyć. Warto walczyć. Warto wierzyć w siebie i w szczęście, które na pewno gdzieś na nas czeka.

* str.165
** str. 263

środa, 28 września 2011

"Strefa cienia. Trzy lata z psychopatą- historia prawdziwa."

autorka: Wiktoria Zender
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2008
liczba stron: 316

Takich książek nie powinno się oceniać, bo jaką ocenę można wystawić czyjemuś życiu? Jaką skalę zastosować, aby zmierzyć wysiłek włożony w opisanie swojej historii? Historii oślepiającej miłości i naiwności, poświęcenia i tragicznego w skutkach uzależnienia od drugiej osoby. Jak dla mnie „Strefa cienia” zasługuje na najwyższą ocenę. Za to, że została napisana. Za to, że została wydana. Za to, że jest prawdziwa.
Ula Jaworska od dziecka była czarną owcą w rodzinie. Wiecznie pilnowana, kontrolowana, obwiniana o całe zło, porównywana z doskonałą młodszą siostrą i tłamszona. W wieku osiemnastu lat ucieka z domu w nadziei na lepsze życie, w którym będzie mogła poczuć się wolna i niezależna. Bez grosza przy duszy, bez pracy i dachu nad głową szuka pomocy u niedawno poznanego starszego mężczyzny- Romana Gadowskiego. Ten bierze Ulę pod opiekę, żywi, chroni, kupuje prezenty. Z czasem pojawia się między nimi uczucie. Dziewczyna poświęca się dla niego bez reszty, pomaga w interesach, opiekuje się domem, chodzi do szkoły. Ale on jakby tego wszystkiego nie zauważał, wciąż jest niezadowolony, zatruwa jej życie, a ona nie potrafi się od niego uwolnić. Uzależniła się od Romana. A on bardzo dobrze o tym wie i potrafi to wykorzystać. Czy Ula będzie miała siłę aby odejść? Czy on na to pozwoli? Do czego doprowadzą szemrane interesy Romana? Brzmi jak fikcja, ale niestety nią nie jest.
Eugeniusz Gadomski (w książce Roman Gadowski) to znany polskiej policji oszust, fałszerz i złodziej. Inteligentny i sprytny, wciąż nieuchwytny pozostaje na wolności. Wiktoria Zender (to pseudonim artystyczny; w książce jako Ula Jaworska) w „Strefie cienia” przybliża nam jego metody działania i postępowania z ludźmi, pokazuje jak łatwo osiągał swoje cele i manipulował innymi, nierzadko znęcając się nad nimi psychicznie. Jest to człowiek elegancki, dobrze wychowany, budzący zaufanie. I to zaufanie okazało się zgubne w przypadku Uli i wielu innych kobiet, które oszukał.
Autorka przeszła w życiu dwa piekła. Najpierw piekłem był zniewolony przez Romana umysł, co podkreśla, było gorsze niż piekło, które jej stworzył odchodząc.
„Strefa cienia”, mimo iż jest książką autobiograficzną, posiada narrację trzecioosobową. We wstępie dowiadujemy się, że jest to element terapii, która miała oddalić pisarkę od wydarzeń, które opisuje, aby nabrała dystansu, przyjrzała się im z boku. Dzięki temu książka pozbawiona jest rozwlekłych przemyśleń i czyta się ją naprawdę szybko.
Czytając cudzą historię łatwo jest kogoś oceniać, zastanawiać się nad jego głupotą, naiwnością czy brakiem wyobraźni. Łatwo jest powiedzieć „ja bym postąpiła inaczej”, znacznie trudniej jest postawić się w takiej sytuacji i zrozumieć powody czyjegoś postępowania. Czytając „Strefę cienia” do głowy przychodzą przeróżne myśli. Zachowanie bohaterki może nas dziwić, czasem nawet szokować, mnie jednak bardziej zdumiało podejście rodziców. Ula choć wyprowadziła się z domu regularnie utrzymywała kontakt z rodziną, ale nawet w niej nie miała oparcia. Szukała pomocy i jej nie znalazła. Popełniła błędy, za które zapłaciła ogromną cenę. Ale nie poddała się. Odzyskała spokój i radość życia.
Jestem pełna podziwu, że zdecydowała się opisać swoją historię i ją opublikować- choćby dlatego uważam, że jest to książka wartościowa i pouczająca.


Zapraszam do odwiedzenia strony książki, na której znajdziecie m.in. fragmenty powieści oraz linki do artykułów o Eugeniuszu G.:
http://www.strefacienia.nk.com.pl/index.html

piątek, 23 września 2011

"Tae ekkejr!"

autorka: Eleonora Ratkiewicz
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania: 2011
liczba stron: 358

Gdy tylko usłyszałam (lub przeczytałam jeśli wdawać się w szczegóły) o „Tae ekkejr!” stwierdziłam, że raczej po nią nie sięgnę. Powodem był tytuł. Wydał mi się… pretensjonalny, sztuczny, trochę pod publiczkę. Mimo to, pod wpływem impulsu, zgarnęłam tę książkę z biblioteki (może był spowodowany zdziwieniem, że w mojej wypożyczalni są jakieś nowości ;) ). Spodziewałam się niewymagającej, szybkiej lektury i wciągającej akcji. Teraz kiedy czytanie mam już za sobą, mogę stwierdzić, że trochę się pomyliłam. Także co do tytułu.

Właściwie ciężko jest pokrótce streścić fabułę „Tae ekkejr!” nie zdradzając szczegółów. Może dlatego, że samej akcji jest w niej niewiele i nie jest ona celem, a środkiem. A tym celem jest ukazanie początków przyjaźni między człowiekiem i elfem.
Kapryśny los skrzyżował drogi Lermetta- księcia Najlissu oraz Eneariego- młodego elfa z Doliny. Jego Wysokość nigdy wcześniej elfa na oczy nie widział, zna co prawda trochę ich język, ale zwyczajów nie zdążono go nauczyć. Eneari natomiast ludzi czasem widywał i darzy niegasnącym uwielbieniem, jako rasę wzniosłą i twórczą. Tych dwóch młodzieńców spotyka się w dość tragicznych okolicznościach. Są na siebie skazani przez najbliższy czas i starają się jakoś porozumieć, a sprawia to dosyć duże trudności. I żeby to chodziło o język! Nie. Elf mówi znakomicie po ludzku, a człowiek też sobie radzi z elfim. Problem leży głębiej, gdzieś na poziomie kultury, tradycji i obyczajów. Lermett nie ma pojęcia o zwyczajach elfów, usilnie stara się nie urazić towarzysza, a przy tym poznać jak najlepiej, Eneari zresztą ma podobne zamiary. Jednak ludzie i elfy bardzo się różnią i to co jeden będzie poczytywał za honor, drugiego niezmiernie obrazi. I na takim właśnie wzajemnym unikaniu nieporozumień płynie im wspólna wędrówka, która ma na celu wyjaśnienie pewnej nieprzyjemnej sprawy. Okaże się bowiem, że problem ten sięga głębiej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Ale przynosi też wspaniałą korzyść- przyjaźń: głęboką, wymagającą poświęceń i dającą radość.

Eleonora Ratkiewicz w „Tae ekkejr!” skupiła się na przedstawieniu rasy elfów i ludzi, ich wzajemnych relacji, historii, różnic kulturowych, społecznych czy nawet językowych. Możemy się dowiedzieć chociażby jak długo żyją elfy, w jaki sposób się leczą, czy jakie stosunki prywatne i „służbowe” łączą parę królewską. Całość ubrała w przyjemny i zabawny styl nie pozbawiony momentów zadumy i refleksji.
Mimo że książka napisana jest lekkim piórem, czytało się ją opornie. Stosunkowo niewiele w niej akcji, trochę dialogów, za to dużo wspomnień, przemyśleń i powrotów do przeszłości. Autorka w najciekawszych momentach wplatała długie historie, legendy, opisy bitew, czy lat młodości bohaterów. Faktem jest, że one również były wartościowe i ciekawe, ale czasem też zbyt obszerne, za częste i źle umiejscowione. Za świetny pomysł natomiast uważam umieszczenie na końcu glosariusza, który wyjaśnia, a niekiedy rozwija niektóre terminy, legendy, wydarzenia i przybliża postacie jedynie wspomniane w tekście.

„Tae ekkejr!” to książka, którą ciężko sklasyfikować. Z jednej strony napisana jest lekko i z humorem, historia ciekawa, choć prosta, a bohaterowie budzą sympatię. Z drugiej strony dużo w niej historii i refleksji, które wydają się ważniejsze od akcji. „Tae ekkejr!” to pierwszy tom cyklu, więc należy się spodziewać, iż nie wszystko zostanie wyjaśnione. Mimo to, autorka nie postąpiła z czytelnikami zbyt okrutnie i zakończyła tę część w odpowiednim momencie.

Książkę polecam przede wszystkim miłośnikom elfów, gdyż poznawanie ich zwyczajów jest prawdziwą gratką.

piątek, 16 września 2011

"Isola"

autorka: Isabel Abedi
moja ocena: 4- / 6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2008
liczba stron: 279

„Dwanaścioro młodych ludzi. Bezludna wyspa. Trzy rzeczy, które mogą na nią zabrać. I niezliczone kamery, które ich obserwują…”
Brzmi ciekawie. Ciekawie i znajomo. Jak połączenie „Big Brothera” z „Władcą much” W. Goldinga. A jak już jest bezludna wyspa i są kamery- to nie trzeba czytać, żeby wiedzieć, że sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót. Ale może od początku…

Quint Tempelhoff- znany i poważany reżyser filmowy- ogłasza swój nowy projekt „Isola”, który od razu budzi wiele kontrowersji. Zamierza wysłać grupę dwunastu (wybranych przez siebie) nastolatków na małą bezludną wyspę u wybrzeży Brazylii. Mogą tam robić co chcą, mówić co chcą, być kim chcą. Jedynym dyskomfortem ma być fakt, że będą obserwowani przez kamery 24h na dobę, a z nagranego materiału powstanie film. Po dotarciu młodzieży na wyspę szybko okazuje się, że reżyser zadbał o dodatkowe atrakcje. Wymyślił dla nich pewną niewinną grę. Od tej pory już żaden z graczy nie będzie mógł spać spokojnie, w strachu przed eliminacją i powrotem do domu. Kto jest „mordercą”, a komu można zaufać? Czy ktoś toczy własną grę? Czy na pewno wszyscy są bezpieczni?
Narratorką książki jest siedemnastoletnia Vera- dziewczyna z bolesną przeszłością i być może dlatego bardzo zamknięta w sobie, ale za to bystra i inteligentna. Już w drodze na wyspę od pierwszego wejrzenia zakochuje się w innym uczestniku projektu. Oboje stanowią zresztą dobraną parę- tak samo tajemniczy i milczący.

Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że powinnam unikać książek z pierwszoosobową narracją (szczególnie w żeńskim wydaniu), bo to zmniejsza moją przyjemność z czytania. Vera zarówno jako narratorka jak i bohaterka była tak irytująca, że aż czasem śmieszna. Jej bierność, małomówność (w całej książce znajdziemy może ze trzy pełne zdania jej autorstwa) i skrytość były skrajnie skrajne. Za to była prawdziwą znawczynią z zakresu interpretacji wyrazu twarzy (specjalność: odczytywanie uczuć, zamiarów i charakterów po oczach). Nieustannie odczuwała lęk przed tym, że ktoś ją w danej chwili obserwuje (dziwne, że nie pomyślała o tym przed przyjazdem); bała się pokazać uczucia przed kamerami, co stanowiło oczywistą przeszkodę dla rozwoju jej miłości i główny temat jej rozmyślań w pierwszej połowie książki.
Przy całej swej niechęci do Very czułam za to sympatię do wszystkich pozostałych. Była to grupka diametralnie różnych ludzi, bardzo wyrazistych, o mocno zarysowanych cechach charakteru. Jeśli dodamy do tego szczególne warunki takie jak izolacja, strach przed eliminacją i niemożność zaufania komukolwiek- wychodzi raj do zabawy w psychologa. W tym przypadku Isabel Abedi zastosowała złoty środek czyli umiar. Nie roztrząsa się niepotrzebnie i nie przedłuża, ale też nie pomija tych spraw milczeniem.
Trzeba też przyznać autorce, że historia do samego końca trzyma w napięciu. Podczas lektury wielokrotnie zastanawiałam się kto jest „mordercą”, wracałam do różnych fragmentów, analizowałam fakty. I za każdym razem moje przypuszczenia się nie sprawdzały. Zakończenie jest nieprzewidywalne i bardzo zaskakujące.

„Zajmująca historia miłosna, zapierający dech w piersiach thriller i psychologiczny majstersztyk.”
Po części się zgodzę, tylko te superlatywy zmieniłabym na trochę mniej super, ale to nadal pozytywy.

wtorek, 13 września 2011

"Nacja"

autor: Terry Pratchett
moja ocena: 5/6
wydawnictwo: REBIS
rok wydania: 2009
liczba stron: 422

Moją znajomość z Terrym Pratchett’em można nazwać burzliwą. Po wielu entuzjastycznych opiniach znajomych rozpoczęła się „Kolorem magii” i cóż… szybko się zakończyła (wiem wiem, jestem chyba jedyną osobą na świecie, której humor Świata Dysku po prostu nie śmieszy, ale na swoje usprawiedliwienie napiszę, że planuję kolejne podejście do tego cyklu). Jakiś czas później dałam mu drugą szansę i sięgnęłam po „Dobry omen” współautorstwa Neila Gaiman’a i to był dobry krok- powoli znów zyskiwał w moich oczach. W końcu nieśmiało zaczęłam zerkać w kierunku „Nacji”, a gdy zobaczyłam ją na półce w bibliotece ta nieśmiałość przerodziła się w pazerność. Zanim się obejrzałam już siedziałam na swoim łóżku, z kubkiem kawy w ręku i „Nacją” na kolanach. Czas mijał, kawa się skończyła, a ja nawet nie zaczęłam czytać. Wpatrywałam się jedynie w bajkową okładkę, wodziłam palcami po tłoczonych na obwolucie napisach, oglądałam mapki i rysunki- podziwiałam piękne wydanie (i niech ktoś mi powie, że nie można wydać w miarę grubej książki, w twardej oprawie i na dobrym gatunkowo papierze za cenę poniżej 40 zł). Gdy już nacieszyłam oczy zaczęłam powoli, z namaszczeniem zagłębiać się w świat Nacji…
Mau poznajemy w chwili, gdy zostawia duszę chłopca na pewniej wyspie. Aby otrzymać duszę mężczyzny musi samodzielnie wrócić na Nację- do ukochanego domu. W drodze spotyka go wielka fala, ale on już przecież nie jest chłopcem. Dzięki wspaniałemu kanu, które samodzielnie zbudował oraz zdolności jego nawigacji, Mau szczęśliwie dociera na swoją wyspę. Ale na plaży nikt na niego nie czeka, nie wita z otwartymi ramionami, nie gratuluje, nikt nie może dokończyć rytuału, dzięki któremu otrzymałby duszę mężczyzny… Wielka fala zabrała wszystkich, których kiedykolwiek znał. Mau popada w czarną rozpacz, jego dotychczasowy świat legł w gruzach. I właśnie wtedy, kiedy życie straciło sens, okazuje się, że niszczycielska woda, zabierając ze sobą wszystko co stało jej na drodze, także kogoś przyniosła. Dziewczynę- ducha. Ona sprawia, że Mau znowu wraca do świata żywych.

„Nie wiedzieli, dlaczego te rzeczy są dla nich tak śmieszne. Czasem się śmiejemy, bo nie mamy już siły na płacz. Czasem się śmiejemy, bo zasady poprawnego zachowania przy stole na plaży wydają się zabawne. A czasem się śmiejemy, bo żyjemy, chociaż nie powinniśmy.” (str. 105)

Dzięki Mau i Daphne poznajemy Nację: jej historię, kulturę, topografię, wierzenia, codzienne życie mieszkańców. Śmiejemy się kiedy dochodzi do zderzenia dwóch różnych cywilizacji: chłopca z wyspy, żyjącego w zgodzie z naturą i ubranego jedynie w przepaskę na biodra oraz dziewczyny z dobrego domu, od stóp do głów odzianej w kilkanaście części garderoby, która w życiu nie ugotowała nawet wody na herbatę.
„Nacja” zawiera w sobie jakby dwa wymiary. Ten przyziemny to próba odbudowania świata po kataklizmie, nawiązywania relacji z obcymi ludźmi, radzenia sobie z bieżącymi problemami. Drugi aspekt to chęć poznania i zrozumienia świata i jego historii, ciągłe pytania bez odpowiedzi, szukanie dowodów na istnienie bogów i poddawanie ich w wątpliwość.

„- Dlaczego zadajesz tyle pytań, Mau?

- Bo chcę tyle samo odpowiedzi!” (str. 171)

„Nacja” to utwór, w którym każdy znajdzie coś dla siebie: refleksję, przygodę, naukę. Jest pełna humoru i ciepła. Może być książką dla dzieci, ale także (albo przede wszystkim) dla dorosłych; traktować ją można jako dobra rozrywkę, a także jako lekturę zmuszającą do myślenia. Bo „książki są lustrem: widzisz w nich tylko to, co już masz w sobie”*.

* "Cień wiatru" Carlos Ruiz Zafon

wtorek, 6 września 2011

"Nocny obserwator"

autor: Oleg Diwow
moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Fabryka Słów
rok wydania:2009
liczba stron: 453

Wampiry to motyw ostatnio bardzo modny w literaturze i wykorzystany zadawałoby się już w każdy możliwy sposób. Autorzy na bazie mitu silnego, długowiecznego krwiopijcy starają się tworzyć ich własne, niepowtarzalne i oryginalne wersje stworów nocy, różniące się trybem życia, poziomem rozwoju intelektualnego i moralnego, strukturą społeczną, czy wreszcie sposobem „narodzin” lub z drugiej strony- śmierci. Jak mówią: co kraj to obyczaj, więc co autor to wampir. Dzisiaj, kiedy regały w księgarniach uginają się pod wampirzymi utworami, ja nadal darzę te istoty sympatią, być może dlatego, że żadnej jeszcze nie spotkałam w ciemnym zaułku.

„Nocny obserwator” podzielony jest na trzy części. Każda z nich opisuje wydarzenia rozgrywające się w różnym czasie i miejscu, przy udziale innych bohaterów.
W pierwszej części poznajemy Andrieja Łuzgina- dziennikarza, który chcąc odetchnąć, wyciszyć i nabrać dystansu wybrał się na wakacje do Zaszyszewia- małej, starzejącej się, rodzinnej wsi. Już w drodze dowiaduje się, że w okolicy dzieje się coś dziwnego, ludzie znikają, a ci co nie zniknęli nie rozstają się z bronią i polują na jakiegoś zwierza. Po dotarciu na miejsce szybko okazuje się, że wplątał się w niezwykłą historię i raczej nie dane mu będzie wypocząć.
Fabuła pozostałych części rozgrywa się już w pobliskim mieście. Poznajemy codzienne życie pary wampirów oraz historie ludzi, których praca polega na likwidowaniu zarażonych. W ostatnim rozdziale ostatniej części wywiązuje się nawet pewna akcja.

Oleg Diwow w „Nocnym obserwatorze” przedstawia własną, ciekawą wizję wampiryzmu jako choroby pasożytniczej przenoszonej drogą płciową. Jego istoty są złe, zabójcze i krwiopijcze jedynie podczas pełni, a w pozostałym czasie egzystujące normalnie wśród ludzi; posiadają różne, nadprzyrodzone zdolności i o dziwo można je z wampiryzmu wyleczyć. Jest to jednak proces trudny więc na ogół należy je zabijać, na czym w znacznej mierze opiera się fabuła.
Najmocniejszym punktem książki jest jej pierwsza część. Diwow w prosty i zabawny sposób przedstawił codzienne życie upadającej wsi, jej wiecznie zalkoholizowanych mieszkańców oraz ich współdziałanie w obliczu zagrożenia. W kolejnych częściach brak już spójności, stanowią je oddzielne historie z bliżej nieokreślonej przeszłości. Momentami gubiłam się nie umiejąc umiejscowić ich w czasie. Całość sprawia wrażenie jakby autorowi zabrakło pomysłu na jakąś bardziej złożoną fabułę i po prostu wrzucił kilka opowiadań do jednego worka, wymieszał i wymyślił w miarę sensowne zakończenie. Nie twierdzę, że jest to złe rozwiązanie, po prostu nie należy się przy tej książce nastawiać na zawrotną akcję, zawiłe intrygi czy niespodziewane zwroty, bo większą jej część stanowią opisy wydarzeń z przeszłości, które doprowadziły do takiego a nie innego stanu rzeczy.

„Nocny obserwator” to książka fantasy pełna humoru, w której znajdziemy też elementy grozy i kryminału. Jest napisana językiem lekkim i prostym, z często występującymi wulgaryzmami, które autor umiejętnie wkomponował. Pomijając brak spójności i wyrazistej fabuły, można przeczytać choćby po to aby poznać nowe oblicze wampiryzmu i realia prowincjonalnej Rosji.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

"Przysięga krwi"

autorka: Richelle Mead
moja ocena: 4/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2011
liczba stron: 483

Staram się unikać czytania książek z jednej serii ciągiem, aby nie mieć wrażenia przesytu. Są jednak takie lektury, które nie dają spokoju, siedzą gdzieś w umyśle i natrętnie szepczą: „tam, tam niedaleko na półce stoi kolejna część, weź ją i poznaj dalsze losy, zobaczysz że warto”. Ledwie kilka dni temu skończyłam czytać „Pocałunek cienia”, czyli trzecią część serii „Akademia wampirów”, a już mam za sobą czwartą i ubolewam, że na następną muszę czekać.

W „Przysiędze krwi” Rose opowiada nam o swojej podróży. Opuściła Akademię Władimira i udała się do Rosji, w poszukiwaniu Dymitra. Chce spełnić jego wolę z poprzedniego życia i go zabić. W międzyczasie poznaje wiele interesujących osób, przeżywa ciężkie chwile i ciekawe przygody, a od czasu do czasu zagląda do Lissy. Dzięki temu w miarę na bieżąco dowiadujemy się co słychać w Montanie, a tam sprawy wcale nie układają się kolorowo.
Nie ukrywam, że spotkanie Rose i Dymitra było chyba najbardziej wyczekiwanym przeze mnie momentem. Nie wątpiłam, że do niego dojdzie, ale zastanawiało mnie jak się ono potoczy i kim stał się strażnik. Rzeczywistość mnie zaskoczyła. Pozytywnie. Tak samo jak zakończenie.

„Przysięga krwi” różni się od poprzednich tomów. Akcja powieści nie dzieje się już w Akademii, którą znamy. Wraz z Rose przenosimy się w obce otoczenie, poznajemy zupełnie nowych ludzi, inne zasady, dowiadujemy się ciekawych rzeczy o świecie dampirów i morojów. O dziwo, zdana jedynie na siebie, Rose już nie wydaje się dziecinna i irytująca, a zaczyna zachowywać się odpowiedzialnie (nie wierzyłam, że to napiszę ;). Jej wywody myślowe przestają męczyć, choć nadal jest ich mnóstwo („zaleta” narracji pierwszoosobowej).

Im dłużej myślę o tej książce, tym więcej szacunku mam dla autorki. Poprzednio już wspomniałam, że cieszy mnie, iż nie waha się brutalnie traktować bohaterów. Tym razem uderzyło mnie jak dokładnie obmyśliła całą historię. Kiedyś uważałam, że każda część będzie o czymś innym, inne przygody, przejściowi bohaterowie. Dziś już wiem, że cała seria to jedna wielka historia- każdy bohater ma w niej swoje miejsce i zadanie do spełnienia, każda przygoda jest konsekwencją poprzedniej i przyczyną następnej. Dzięki temu tak trudno jest doczekać kolejnej części.

Chcąc podsumować „Przysięgę krwi” muszę stwierdzić, że jest lepsza niż poprzednie części. Nie pod względem kunsztu pisarki, a także nie z powodu Rose, z którą miałam na pieńku, ale dlatego, że ukazuje nam inny świat niż do tej pory. Taki powiew nowości w czymś co już dobrze znamy.


 Moje opinie na temat poprzednich części serii "Akademia wampirów":