moja ocena: 3/6
wydawnictwo: Nasza Księgarnia
rok wydania: 2010
liczba stron: 500
Chyba nikogo już nie dziwi sytuacja, kiedy w księgarniach, obok setek podobnych, pojawia się kolejna książka o wampirach. Bo to jest teraz modne i w dodatku jest gwarancją zysku/sukcesu (niepotrzebne skreślić). Mimo to, w natłoku wampirzych nowości ciężko jest dziś znaleźć książkę, w której te istoty byłyby postaciami negatywnymi, do czego- wydaje mi się- w ogóle zostały stworzone. Na pewno istnieje jakieś skomplikowane, psychologiczne wyjaśnienie tego zjawiska i chętnie je kiedyś poznam, gdyż sama jestem fanką wampirów w literaturze. Między innymi dlatego właśnie sięgnęłam po pozycję o wdzięcznym tytule „Wirus”. Już z okładki możemy się dowiedzieć, że będzie to „mrożąca krew w żyłach powieść o walce między ludźmi a wampirami”. No cóż, może nie jest to zbyt odkrywczy i szczegółowy opis, ale po przeczytaniu mogę stwierdzić, że nawet trafny, bo prócz walki z wampirami to właściwie niewiele więcej można powiedzieć o fabule książki.
Pewnego wrześniowego wieczoru na lotnisku JFK w Nowym Yorku ląduje najwyższej klasy samolot pasażerski z ponad dwustu osobami na pokładzie. Wszystko wydaje się być w porządku do czasu, kiedy zauważono, że nie wysiadł żaden pasażer, drzwi nie zostały otwarte, a sam samolot sprawia wrażenie… martwego. Terroryści? Wyciek gazu? Broń biologiczna? Chciałoby się powiedzieć: oby… Ale to coś znacznie gorszego. Coś, co chce zgładzić ludzkość i tylko dwoje ludzi ma o tym jakieś pojęcie.
To co rzuca się w oczy od pierwszych stron to sama konstrukcja powieści przypominająca prawie gotowy scenariusz do filmu. Ujęcie pierwsze: fragment rozmowy w kokpicie (na czarnym ekranie lecą napisy początkowe), cięcie. Ujęcie drugie: pracownicy w wieży kontroli lotów zauważają, że samolot stoi w niewłaściwym miejscu (tu już napisy przechodzą w główne role), cięcie. Ujęcie trzecie: zbliżenie martwego samolotu, podjeżdża pracownica lotniska, która od razu czuje, że tam jest coś złego (muzyka pełna napięcia i w kulminacyjnym momencie wyskakuje tytuł), cięcie. I tak dalej… Cała książka składa się z krótkich scen opisujących wydarzenia w różnych częściach miasta, niektóre nie wnoszą nic do fabuły oprócz tego, że po prostu są. „Wirus” liczy sobie dokładnie 500 stron, a wydarzenia w nim opisane rozgrywają się w czasie czterech dni, trzeba więc było te strony czymś zapełnić. Nawet zakończenie jest tak rozwlekłe, że przestaje trzymać w napięciu gdzieś w połowie.
Książka sprawia przez to wrażenie, że została napisana na siłę. Ktoś wpadł na pomysł napisania utworu o walce ludzi z wampirami, obmyślił legendę i medyczne aspekty wampiryzmu (wcale niegłupie, chociaż zauważyłam kilka nieścisłości), a reszta to już tylko wysysanie krwi i nawalanka. Z czasem zaczyna męczyć czytanie wciąż o tym samym tylko w innym miejscu i z udziałem innego wampira. Pomijam już takie cuda jak srebro przecinające stal, czy zadziwiający zwyczaj niezamykania drzwi na klucz, gdy w mieście grasują przerażający krwiopijcy.
Mimo, że w ogólnym rozrachunku jestem raczej negatywnie nastawiona do tej książki, to kilka rzeczy mi się w niej podobało. Po pierwsze możemy w niej znaleźć dużo interesujących informacji i ciekawostek, np. z przebiegu sekcji zwłok, ustalania czasu i przyczyny zgonu, procedur pobierania próbek, czy chociażby zwyczajów szczurów. Po drugie język powieści jest prosty i lekki, a tekst łatwy w odbiorze, przez co czyta się szybko. I po trzecie- niezbędny w tego typu utworach element grozy i napięcia. Przyznam się, że gdy zdarzało mi się czytać „Wirusa” w nocy, gdy byłam sama w domu to faktycznie momentami odczuwałam coś, co z pewną dozą tolerancji można nazwać cykorem ;)
„Wirus” to pierwsza część trylogii zatem zakończenie pozostawia niedosyt i przygotowuje grunt pod kontynuację. Mnie osobiście do niej nie ciągnie, ale fani horrorów może się ucieszą. Ja do wielbicieli horrorów nie należę, zarówno książkowych jak i filmowych. Niewiele ich w życiu przeczytałam, kilka obejrzałam i mam nieodparte wrażenie, że „Wirus” lepiej by wypadł na ekranach kin niż w formie powieści.